Dr Ewa Hankiewicz

"Cóż jest trucizną? Wszystko jest trucizną i nic nie jest trucizną. Tylko dawka czyni, że dana substancja nie jest trucizną"
- Paracelsus









Ewa Miącz (Hankiewicz)ukończyła Akademię Medyczną w Lublinie w 1984 roku, w 1991 roku uzyskała specjalizację z neurologii. W swojej praktyce często czuła się bezradna stosując wyłącznie diagnozy i terapie tradycyjne.Po utracie najbliższych z powodu złośliwych nowotworów i swoich dwóch śmierciach klinicznych zaczęła gruntownie poszerzać wiedzę o człowieku. Zarówno w diagnozowaniu jak i leczeniu, łączyła metody tradycyjne i naturalne. Nie ograniczała się tylko do leczenia tzw. przypadków neurologicznych, nie dzieliła człowieka na części i narządy.W terapii, oprócz metod tradycyjnych, stosowała leczenie dietą, głodówkami, metody oczyszczające organizm, terapie manualne, hydroterapię, ziołolecznictwo, homeopatię, hiudoterapię, elektropunkturę, magnetoterapię, fototerapię, laseroterapię, Metody i efekty pracy dr Ewy Miącz (Hankiewicz) są często prezentowane w prasie fachowej i popularnej("Twoja Zdrowa Medycyna", "Wegetariański Świat", "Claudia", "Twój Styl", "Votre Beaute"), w Polskim Radiu i TVP. 

Ewa Miącz (Hankiewicz) zmarła 1 października 2005 roku. 





Zbawienne oczyszczanie

Śmierć pojawiła się u Ewy miesiąc po porodzie. Stanęła przy łóżku i czekała na jej duszę. Była pewna swego: spowodowała raka macicy i dwa ciężkie krwotoki.

No i proszę, po trzecim dusza Ewy uleciała w górę. Ale medycy łaps duszę za nogi. To śmierć ją za głowę. Tak się szarpali, aż dusza wróciła do ciała. Przy czwartym wylewie krwi lekarze również się uszarpali z kostuchą. Ta pomyślała ze złością: "Jako chcesz tak się wierć, wszędzie cię dosięgnie śmierć. W końcu twoja choroba jest nieuleczalna. Poczekamy." Nie doczekała się śmierć. Ewa Hankiewicz, lekarka, poprosiła w szpitalu o separatkę. W tajemnicy przed całym światem odstawiła leki i jedzenie. Piła tylko własną urynę, którą się również nacierała. Minął tydzień, drugi, wciąż żyła, a nawet nabierała sił. Po 5 tygodniach postu urynowego wstała. Uleczona. Przyglądała się bezradności lekarzy na co dzień. Przed czternastu laty ukończyła lubelską Akademię Medyczną. Zrobiła specjalizację z neurologii. Pracowała w szpitalu, jeździła z pogotowiem. Medycyna konwencjonalna nie umiała wyleczyć wielu schorzeń neurologicznych. Ba nie radziła sobie ze zwykłymi korzonkami. Goryczy dopełniła w Ewie śmierć jej brata. W ciągu dwóch miesięcy zmarł na nierozpoznanego chłonniaka złośliwego. A może zabiła go chemia? Dzisiaj Ewa myśli, że chemia.
Straciła wiarę w sens medycyny. Chciała nawet zrezygnować z zawodu. Wybrała jednak inną drogę. Zaczęła uczyć się medycyny niekonwencjonalnej na różnych kursach. Wszystkie techniki lecznicze i diety próbowała na sobie. Pewnego dnia zrozumiała, skąd bierze się medyczna bezradność. Lekarze widzą każdy organ osobno i każdy osobno leczą. Ona patrzyła na chore miejsce w zestawieniu z całym organizmem.
Była pierwszą swoją pacjentką - sama sobie uratowała życie mimo dwukrotnej śmierci klinicznej. Od tego czasu doktor Ewa wykorzystuje całą wiedzę medyczną i niekonwencjonalną do diagnozowania i terapii. W lecznictwie tradycyjnym samo gruntowne przebadanie pacjenta bywa drogą krzyżową - długą, męczącą i kosztowną. A mądre urządzenia zawodzą. Ofiarą błędu w badaniu padł ojciec Ewy. W miejscu dwukrotnego operowania przepukliny pojawił się nowotwór o kształcie kalafiora. Córka namówiła ojca na post urynowy. Po siedmiu dniach badania szpitalne nie wykryły śladu guza. Mężczyzna jednak bardziej wierzył "szkiełku i oku" niż córce. Przerwał post. Wkrótce guz przebił się do jamy brzusznej. Ojciec żył jeszcze pół roku. Z pokorą pił urynę, dzięki czemu nie musiał brać morfiny i nie cierpiał.
Badanie pacjentów i diagnoza zabiera Ewie kilkanaście minut. Robi to radiestezyjnie (wahadełkiem) oraz akupresurą (badaniem punktów na stopie). Nie można oddzielić serca od jelit - mawiał profesor Garnuszewski - wybitny specjalista od akupunktury. Ewa Hankiewicz lubi powoływać się na tę myśl. Podczas pierwszej wizyty pacjenta przeprowadza bardzo długi wywiad. Po latach praktyki stwierdziła parę prawidłowości. Na przykład większość pacjentów, bez względu na rodzaj choroby, cierpi na zaparcia. Z kolei astmatycy lubią mleko i jego przetwory. Tymczasem tylko do czwartego roku życia nasz organizm produkuje enzymy umożliwiające trawienie mleka. Potem, połowicznie rozłożone, wędruje z krwią zostawiając w naczyniach wieńcowych rodzaj śluzu, który szkodzi oskrzelom, płucom i sercu. Pewien mężczyzna dostał zawału po 10 latach wypijania 2 litrów mleka dziennie. A jeśli chodzi o raka piersi, Ewa stwierdziła, że wszystkie jej pacjentki z tą przypadłością nosiły staniki z fiszbinami! Metalowe druty zakłócają energię tych delikatnych części ciała.
Najpierw trzeba oczyścić organizm. Dzisiaj przeciętny człowiek ma mało ruchu, kupuje żywność przetworzoną i skażoną chemią, więc nosi w jelitach od 6 do 20 kilogramów kału! W ich poskręcanych załomkach latami odkładają się kamienie kałowe. Potrafią zalegać tam 20, a nawet 30 lat i promieniują na najbliższe narządy toksynami. Są jak bomba jądrowa, wywołująca łańcuch reakcji. Powstaje nawet trupi jad.
Zapomnieliśmy o lewatywach, które do końca dziewiętnastego wieku powszechnie stosowano jako zdrowe czyszczenie jelit. Modne dzisiaj tabletki na przeczyszczenie niszczą wyściółkę jelit, ale nie ruszają kamieni kałowych. Tymczasem nawet Biblia nakazuje, by dynię wydrążoną i napełnioną wodą zawiesić na drzewie, a rurkę bambusową dołączyć... Należy również oczyszczać wątrobę. Medycyna tybetańska uważała ją za królową, która karmi wszystkie narządy puste i pełne. Prawie każdy człowiek, choć o tym nie wie, ma kamienie w drogach żółciowych, a jego wątroba gorzej przez to pracuje. Przynajmniej raz w roku powinno się ten organ wypłukać. Nie jest to przyjemny sposób, ale czego się nie robi dla zdrowia? Kuracja ta trwa miesiąc i polega na wypijaniu określonych ilości oliwy z oliwek oraz świeżego soku cytrynowego, a także okładaniu brzucha ciepłymi kompresami z rycyny. Wątroba podnosi wówczas larum i produkuje ogromne ilości żółci, która usiłuje się przedostać kanałami do żołądka. Ale drogę tamują jej kamienie. W przewodach wytwarza się duże ciśnienie. Sok z cytryny zmiękcza kamienie (wyglądają jak grudki z ciemnozielonego wosku), ciepły kompres rozszerza drogi żółciowe i w końcu żółć przepycha kamienie do jelit, skąd wydostają się na świat. Przez dwa dni człowiek czuje się, jakby mu przejeżdżał po brzuchu walec drogowy, który wyciska wszelkimi otworami całe świństwo z wątroby, jelit i żołądka. Kiedy pacjeny zobaczy, jakie paskudztwo miał w sobie, zaczyna rozumieć, na czym polega zdrowie.
Organizm oczyszczony i wzmocniony sam zaczyna się uzdrawiać.
Pacjenci czasem zgłaszają się z inną chorobą, a leczy się inną. Do gabinetu Ewy w Łomży, wniesiono mężczyznę, który nie chodził. Cierpiał na świąd skóry. Ewa stwierdza zator w tętnicach udowych. Na miejscu kompleksowo stosuje akupresurę, bioterapię i pole elektromagnetyczne. Zadaje "pracę domową" pacjentowi i jego żonie: czyszczenie wątroby, dieta i masaże. Na następną wizytę "w sprawie świądu" pacjent wszedł na trzecie piętro o własnych siłach. Ludzie przychodzą tu zazwyczaj, gdy wszystkie inne metody zawiodą. Kobieta z gośćcem przewlekłym straciła już nadzieję na wyzdrowienie. Po 10 dniowym poście urynowym oraz nacieraniu i okładach moczem zapomniała o chorobie. Podobnie jak stary rolnik z ciężką astmą: po 11 dniach całkowitego postu urynowego zadzwonił, że nie bierze już leków i właśnie robi sianokosy.
Zgłosiła się raz młoda kobieta z nowotworem piersi. Czekała ją amputacja i chemioterapia. Z wywiadu okazało się, że całe życie cierpiała na zaparcia. Doktor Ewa stwierdziła złogi w drogach żółciowych oraz zmiany w macicy i jajnikach. Zaleciła odtrucie organizmu, zmianę diety, lewatywy, codzienną akupresurę (masaż stóp), okłady z moczu na piersi, okłady na brzuch z rycyny. Następnie zrobiła fantomową, bezkrwawą operację. Półtora miesiąca później guzy piersi zmalały o połowę, a kobieta wyglądała dziesięć lat młodziej i wróciła jej radość życia. Inna młoda kobieta trafiła do Ewy po kilkuletnim, bezskutecznym leczeniu lęków. Strach tak ją paraliżował, że nie ruszała się z domu bez obstawy i telefonu komórkowego. Okazało się, że miała zmiany w nerkach i kręgosłupie. Ewa przeprowadziła zabieg regresingu: w poprzednich wcieleniach kobieta była torturowana, przebita nożem, tonęła, płonęła. Lekarka do swej terapii dołączyła wizualizacje i afirmacje. Polega to na pisaniu codziennie jakichś pokrzepiających zdań. Na przykład: Ja Anna, jestem zdrowa, szczęśliwa i bezpieczna, mam wymarzoną pracę i miłość. Potem 10 razy: Ty Anno, jesteś zdrowa... Wreszcie 10 razy: Ona, Anna, jest zdrowa....
Często uleczeni już pacjenci przynoszą całe zeszyty zapisane różnymi afirmacjami. Do Ewy przyjeżdżają również lekarze. Przywożą pacjentów, którym nie potrafią już pomóc. Niekiedy sami są chorzy. W czasie długiej wizyty Ewa tłumaczy im jak bardzo serce zależy od jelit, i co leki niszczą, zamiast leczyć. Pod koniec spotkania lekarze wykrzykują: I co ja mam teraz zrobić? Przecież ja truję a nie leczę! Ewa uzdrawia przypadki mniej i bardziej zaawansowane. Ale rokowania są tym lepsze, im mniejsza była ingerencja w organizm. Chemia i operacje, nawet biopsja (czyli pobranie wycinka guza do badań) zmniejszają zdolność organizmu do regeneracji. Niedowiarki mówią, że ludzi leczy autosugestia. Jeśli nawet: dlaczego ironicznie mówić o sile, która ratuje życie? Skoro to proste, to czemu lekarze nie potrafią u swoich pacjentów uruchomić takiej siły? Czy szlachetniej jest umrzeć na stole operacyjnym, niż uratować życie autosugestią? Ale siła autosugestii nie wyczerpuje tematu. Dowodzą tego przykłady uzdrawiania zwierząt. Pewien hodowca poprosił Ewę do chorej krowy, której nie goiła się rana po cesarskim cięciu. Lekarka zobaczyła, że zwierzę leży na gumowym materacu i w miejscu napromieniowanym. Wystarczyło przenieść legowisko, materac zamienić na słomę i doładować zwierzę bioenergią. Inną krowę dr Ewa wyleczyła z opuchlizny kończyn. Mając tylko kępkę włosów z jej ogona leczyła zwierzę na odległość wahadłem, tak zwanym dużym Izisem. A pewien sznaucer cierpiący na brucelozę, któremu groziło już uśpienie, wbiegał do niej na 3 piętro, kładł się i leżał spokojnie, póki wahadło kręciło się nad chorym miejscem. Gdy się zatrzymywało, wychodził. Pies żyje do dzisiaj.
Ewa uważa, że jedną z najskuteczniejszych kuracji jest urynoterapia. Mocz wykorzystuje się do picia, okładów i nacierań. Ale po uprzednim poście. Nie należy tego robić samemu i bez konsultacji z Ewą Hankiewicz, która pracuje ze swoim asystentem, Grzegorzem Szymańskim, naturoterapeutą. Oboje wiele wysiłku wkładają w wytłumaczenie ludziom, że mogą się leczyć sami. Skończyła wiele kursów i nabyła wiele umiejętności, dzięki którym może leczyć nie tylko ciało człowieka, ale również jego myśli i otoczenie. Akupunktury uczył ją profesor Garnuszewski, chirurgii fantomowej - Nora Nix. Stosuje hipnozę, radiestezję medyczną, laseroterapię, ziołolecznictwo, homeopatię, olejoterapię, akupresurę, bioterapię, chromoterapię (leczenie kolorami). Włącza również inne, subtelniejsze metody. Na przykład wiedzę o feng shui i kwiatach. Pewna pacjentka miała raka macicy z przerzutami do płuc. Rozmowa ujawniła, że w jej sypialni rozpanoszył się bluszcz. Pokrywał cały sufit. Wyrastał z małej doniczki, więc czym żył? Energią kobiety. Leczenie trzeba było zacząć od wyrzucenia rośliny. W rodzinnej kamienicy Ewy w Lublinie ponad 40 osób zmarło na raka. To nie przypadek. Dom stoi na silnej żyle wodnej. Zawsze trzeba zbadać radiestezyjnie otoczenie, w którym żyjemy - powtarza lekarka każdemu ze swych pacjentów. Uwaga! Terapie oliwą i uryną można przeprowadzać tylko pod okiem lekarza lub terapeuty.

Agata Bleja





Mój organizm nie boi się niczego
To co najprostsze jest najgenialniejsze  - mówi doktor -  neurolog i witarianka Ewa Hankiewicz.

Poniżej prezentujemy wywiad z panią doktor, który okazał się być monologiem.  
Studia medyczne wybrałam z powołania - chciałam pomagać ludziom. Byłam gorliwą studentką. Nawet egzamin z neurologii zdałam na celujący, chociaż rzadko stawiano takie stopnie. Tak więc, nie przypadkiem, zostałam neurologiem. Już wówczas zaczęłam studiować leki bardziej pod kątem ich działań ubocznych niż leczniczych i swoim pacjentom starałam się dobierać leki właśnie pod kątem ich najmniejszej szkodliwości. Starałam się też zlecać więcej zabiegów niż leków.
W swojej specjalizacji neurologicznej spotykałam się z chorobami, w stosunku do których konwencjonalna medycyna jest całkowicie bezradna: stwardnienie rozsiane,  Parkinsonizm, guzy mózgu, choroba Alzheimera, zresztą dotyczy to również "zwykłych" korzonków, czy migren. Sama cierpiałam na uporczywe migreny przez kilkanaście lat. Już jako neurolog codziennie brałam pyralginę w zastrzykach, aby pozbyć się bólów głowy. Wtedy właśnie nie mogąc pomóc ani sobie, ani wielu moim pacjentom, zaczęłam zastanawiać się nad tym, że tu chyba jest coś nie tak.
Od dziecka byłam bardzo chorowita: przeszłam wiele chorób, miałam duże zmiany w kręgosłupie, a w wieku 20 lat pozbawiono mnie pęcherzyka żółciowego,  miałam tam ze 140 złogów. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że stosując odpowiednią dietę, można w kilka dni złogi te wyczyścić, zachowując pęcherzyk. Na egzaminie praktycznym z chirurgii na pytanie: czy złogi w pęcherzyku są zagrożeniem, prawidłowa odpowiedź miała brzmieć: tak, jest to stan przedrakowy i jedynym rozwiązaniem jest wycięcie pęcherzyka. Tak więc, gdy stwierdzono u mnie kamienie, biorąc pod uwagę wiedzę, którą zdobyłam na studiach, posłusznie poszłam na operację. Myślę, że właśnie od tego czasu zaczęły się moje poważne problemy zdrowotne. Miałam bóle głowy, chory kręgosłup, miałam paradentozę, problemy z układem trawiennym. Sama będąc chorą i na co dzień lecząc ludzi przykutych do łóżka z powodu chorób neurologicznych, widziałam swoją wielką bezradność. I znowu zapaliła się czerwona lampka - że coś tu nie tak. Punktem zwrotnym w moim życiu, nie tylko rodzinnym, ale także zawodowym, była choroba i śmierć mojego brata, który umarł z powodu chłoniaka złośliwego. W tym czasie interesowałam się już medycyną alternatywną. Nie zdążyłam jednak pomóc bratu. Wcześniej, nawet niż sam nowotwór, zabiła go chemia, którą go leczono. Zabiła go tak szybko, że nawet nie zdążyłam zastosować urynoterapii, o której czytałam. Wpadłam w depresję. Byłam w tym czasie przed egzaminem specjalizacyjnym właśnie z neurologii, gdy wpadła mi w ręce książka Mai Błaszczyszyn "Dieta życia". Przeczytałam ją jednym tchem, a następnego dnia zaczęłam  już stosować. I o dziwo - jedząc głównie surowe warzywa i owoce w przeciągu dość krótkiego czasu stanęłam na nogi. Zdałam egzamin i wróciła mi chęć do życia. Pozbyłam się większości moich chorób. Przez pół roku leczyłam się tą dietą, ale gdy poczułam się dość dobrze, powróciłam do tak zwanej "normalnej" diety. Dolegliwości odzywały się od czasu do czasu . Ale nie były, aż tak jak wcześniej, dokuczliwe. Nie zastanawiałam się jeszcze wtedy nad wpływem diety na zdrowie. Urodziłam dziecko, no i problemy zaczęły się od nowa: krwotoki, szpital, śmierć kliniczna, operacja po operacji, no i diagnoza - wyrok: brak szans na wyleczenie. Wtedy przypomniałam sobie o poście i urynoterapii.  Przypomniałam sobie o nich, gdy po dłuższym niejedzeniu po operacji, podano mi pierwszy posiłek. Zażyczyłam sobie, aby przyniesiono mi z domu ryż z marchewką. Myślałam wówczas, że jest to jedzenie, w tym momencie dla mnie, najzdrowsze pod słońcem. No i zaczęło się znowu - gorączka, krwotok, powrót wszystkiego. Moi koledzy po fachu rozłożyli ręce - byli bezradni. Wówczas pomyślałam: skoro zjadłam i jest tak źle, to nie należy jeść. Po pięciu tygodniach postu wstałam z łóżka całkiem zdrowa. Wróciłam do pracy. Wówczas okazało się, że mój ojciec jest chory na nowotwór. Nie chciał uwierzyć w moje "naturalne metody" i za pół roku zmarł. A ja jak przystało na "ozdrowieńca" kupiłam sobie wołowinę, o której nauczono mnie, że jest zdrowsza niż wieprzowina. Tak do końca to wiedziałam już wtedy i nie wiedziałam. Doceniłam post jako leczenie, ponieważ dwukrotnie uratował mi życie, ale jakoś codziennego zdrowego żywienia nie potrafiłam jeszcze wtedy rozpoznać i docenić. Zresztą niewiele o nim wiedziałam. Moje informacje były fragmentaryczne.
Wróciły znów obowiązki i mój poprzedni sposób życia. Zrozumiałam, że nie wystarczy raz wysprzątać organizmu - zastosować przez pół roku głodówki leczniczej. Trzeba dalej dbać i pielęgnować go codziennie. Trudno żyć z brakiem kilku narządów i kupą leków, które w swoim krótkim życiu zdążyłam już łyknąć. Trapiły mnie znów różne dolegliwości. Nie mogłam przecież pozostać na całe życie na poście urynowym. Czułam, że muszę coś robić, aby się ratować. Na medycynę szpitalną przestałam już liczyć. Co najwyżej, miała mi do zaproponowania wycięcie jeszcze jednego potrzebnego narządu, lub nowe leki, które wprawdzie coś tam pomagały, ale też i rujnowały resztki mojego zdrowia. Wtedy dopiero świadomie zaczęłam eksperymentować z dietą. Eliminowałam pokarmy, co do których miałam wątpliwości, że mi szkodzą. Jako pierwsze wyeliminowałam mięso. Później inspirowana książką hinduskiego lekarza "Mleko cichy morderca" wyeliminowałam mleko i wszelkie wyroby z mleka. Wtedy też uświadomiłam sobie, że to właśnie jadanie nabiału, który był kiedyś podstawą mojej diety,  doprowadziło moje zdrowie do takiego stanu. Pierwsza moja tak zwana zdrowa dieta, którą przyjęłam, zawierała gotowane produkty, zdrowe razowe pieczywo, rośliny strączkowe. Ale dalej czułam, że to nie tak. Z pieczywem było mi się najtrudniej rozstać. Wtedy włączył się mój naturalny "pilot". Zaczęłam myśleć intuicyjnie, wracać do natury. Odkryłam, że to co najprostsze jest najgenialniejsze, dlatego trudne do zrozumienia. To wówczas, któregoś dnia, kupiłam swój ostatni bochenek chleba. Wtedy jeszcze z przerażeniem myślałam, jak to będzie, gdy pieczywo zniknie z mojego życia. No i nie ma pieczywa. W ostatniej kolejności wyeliminowałam produkty strączkowe. Długo wydawało mi się, że trzeba je jeść, ze względu na dużą ilość białka. Ale z biegiem czasu i moich przemyśleń, wnikliwego obserwowania siebie, w mojej diecie pozostały tylko świeże owoce i warzywa. Dobrze się czuję, gdy jem, nie mieszając, jeden gatunek warzyw lub owoców przez dłuższy czas.
Jak się ma, na przykład, moje 2 kilogramy gruszek, które zjadam w ciągu dnia i tryskam energią, do konwencjonalnego obiadu? Doszłam więc po latach obserwacji i praktyki do swojej optymalnej diety, o której myślę też, że jest optymalną dietą dla wszystkich. Jesteśmy jako gatunek owocożerni, nawet nie warzywożerni, a na pewno nie wszystkożerni.

 

Dzisiaj przyszła do mnie moja pacjentka, która od tygodnia jest na owocowo-warzywnej surowej diecie. Powiedziała mi, że przestały jej marznąć i cierpnąć ręce i nogi. Ci, którzy wcześniej rozcierali jej marznące ręce, teraz bardziej marzną od niej. Jej jest gorąco. Inna moja pacjentka, która od wielu lat w ogóle nie jadła surowizn, bo lekarz kiedyś powiedział jej, że szkodzą jej zdrowiu, przyszła po raz pierwszy do mnie w pięciu swetrach trzęsąc się z zimna. No więc jak jest z tym wychładzaniem? Gdy pacjentka ta przeszła na surową dietę, natychmiast poprawił się jej stan zdrowia i zdjęła z siebie kilka swetrów.
Pożegnajmy się więc z pierwszym mitem, że surowa dieta wychładza organizm. I, że zimą powinniśmy jeść gorące kasze, zupy, a owoce i warzywa zostawić na upalne lato.
Nie surowizny, lecz nabiał wychładzają organizm. Energia jest w surowym jedzeniu. Jabłko pięknie grzeje, banan może trochę mniej, ale wcale nie wychładza. Powinniśmy jeść to co u nas rośnie. Ale nawet banan w porównaniu ze zwykłym  chlebem jest jak nektar bogów - zdrowy i bezpieczny. Patrząc na gotowane pożywienie rozgrzeszyłam nawet cytrusy. Uważam, że późne owoce - jabłka i gruszki są doskonałym pokarmem na zimę. Są w stanie nas tak wspaniale ogrzać i dać nam tyle energii potrzebnej na przetrwanie zimy. Późna gruszka nie zmarznie nawet na mrozie. Orzechy są również doskonałą spiżarnią na zimę. Energia jest w surowym jedzeniu. Może i gotowanie dodaje jakiegoś rodzaju energii do pożywienia. Ale jaki jest sens, aby jedną energię zabijać, po to aby dać jakąś drugą.

 

Je się wtedy gdy człowiek jest głodny. Aby się "dobrze" odżywiać wystarczy jeść, gdy się jest głodnym. Zauważyłam, że teraz, gdy jem owoce, zawsze mam umiar, wiem kiedy skończyć. Organizm jest syty i daje mi sygnał. Kiedyś, gdy podjadałam pożywienie przetworzone i wymieszane, trudno mi było uchwycić naturalnie tą granicę. Dopiero wypchany żołądek mówił: stop.

 

Powtarzam zawsze moim pacjentom: surowe dożywia, wszystko inne zaśmieca organizm i że jedynym pożywieniem, które daje energię i zdrowie są surowe owoce, warzywa i orzechy. Pozwalam także, od czasu do czasu, na olej tłoczony na zimno i na złamanie diety gotowanym pożywieniem. Wielu pacjentów, nie rozumiejąc, że na ich dolegliwości, pomóc może jedynie odpowiednie żywienie, a nie jakieś specjalne zapisane przeze mnie leczenie, opóźnia czas przechodzenia na dietę. Rozumiem ich, bo ja także bardzo powoli zmieniałam swoje żywieniowe przyzwyczajenia, nie doceniając wielokrotnie roli żywienia w leczeniu. Często pacjent odchodzi ode mnie i idzie do lekarza, który nie wymaga tak wiele i po prostu zapisuje tabletki. Ci pacjenci, którzy jednak spróbują, widzą już po kilku dniach efekty tej diety.
Niektórzy uważają, że powoli należy zmieniać dietę, aby nie był to szok dla organizmu. Ja uważam, że można to zrobić od zaraz. Jest to tylko kwestia gotowości naszego umysłu i porzucenia naszych przyzwyczajeń.

 

Pacjenci pytają: to pani doktor na diecie? A ja im odpowiadam: ja po prostu zdrowo jem. Im bardziej jestem zdrowa, to tym bardziej chce mi się zdrowo jeść. Leczyłam ludzi, którzy sobie nie wyobrażali życia bez kawy i bez papierosów. W miarę ilości wypijanego soku z marchwi, zmienia się ilość wypalanych papierosów. Sposób bycia także. Zauważyła to studentka, pisząca pracę magisterską, która przyszła do mnie z prośbą o podanie adresów osób będących na diecie owocowo-warzywnej. Wszyscy jej rozmówcy okazali się być rozmowni, przychylni, tryskający energią, zadowoleni z życia. Nie marudzili - tak jak spodziewała się tego - że katują się dietą, poszczą. Szczególnie szczęśliwa była kobieta chora na cukrzycę, której lekarze zabronili jeść jej ulubione winogrona, a nakazali jadać wędliny, sery i inne rzeczy, których nie znosiła. Teraz objada się swoimi ukochanymi winogronami i czuje się bardzo dobrze.

 

Co na to wszystko środowisko lekarskie? Umierałam w łomżyńskim szpitalu. Według tamtejszych lekarzy nie powinnam już żyć. Gdy pod wpływem własnych przeżyć i zmagań z trapiącymi mnie chorobami, odeszłam już tak daleko od konwencjonalnego widzenia choroby, jej skutków i leczenia, że ciężko byłoby mi wrócić do konwencjonalnej placówki zdrowia, otworzyłam własny gabinet. Trafiali do mnie beznadziejnie chorzy pacjenci, na których medycyna oficjalna postawiła już krzyżyk. Powrót do zdrowia tych ludzi uznano oficjalnie za cudowne ozdrowienie. Chociaż żadnego cudu tu nie było. Niekiedy moi znajomi lekarze podsyłali mi pacjentów, z którymi nie wiedziano co zrobić. Najczęściej takich, gdy operacja się udała, a pacjent nie zdrowieje.

 

Przeszłam długą szkołę. Jeśli jako młoda lekarka neurolog ze świeżo zdaną specjalizacją na pięć, musiałam sobie codziennie wstrzykiwać pyralginę, aby przeżyć dzień bez bólu, to kiedy ja powinnam dostać tą piątkę - teraz gdy sama nie mam już żadnych dolegliwości i leczę dwudziestoletnie migreny u pacjentów w ciągu tygodnia lub miesiąca, czy wtedy gdy sama faszerowałam się lekami, nie szczędząc ich również swoim pacjentom? Jeśli kiedyś komuś przyjdzie do głowy, aby odebrać mi mój lekarski dyplom, zarzucając mi, że nie leczę pacjentów według oficjalnej wiedzy medycznej, to ja zapytam, jak medycyna poradziła sobie ze stwardnieniem rozsianym, nowotworami, Parkinsonem i tak dalej.
Dlaczego na studiach medycznych nie nauczono mnie, że na stopach są punkty refleksyjne, nie było zajęć na temat diety, dlaczego nie powiedziano mi, że pijąc olej z cytryną mogę pozbyć się kamieni, tylko wycięto mi mój pęcherzyk żółciowy? W porównaniu z kilkukrotnie większą ilością kamieni, które w ten sposób usuwam pacjentom, moje 140 dla tej mikstury, nie byłoby problemem. Dlaczego na zajęciach z fizjologii nauczono mnie, że w trzecim roku życia tracimy enzymy do trawienia mleka, ale już nikt później z tego nie wyciągnął wniosków. I dotąd nie wyciąga.

 

Powstaje coraz więcej literatury naukowej na ten temat. Nie jest ona zlecana i finansowana przez rządy, ale powstaje dzięki lekarzom, czy naukowcom, którym w życiu przydarzyła się podobna historia do mojej. Albo, oni sami byli ciężko chorzy, lub ktoś z ich bliskiej rodziny stał na pograniczu życia i śmierci. Wówczas, bazując na oficjalnej wiedzy, którą sami przez lata uprawiali, a która w takim momencie nie miała im już nic do zaproponowania, skazywała ich na śmierć, zwracali się ku diecie czy, niekonwencjonalnemu leczeniu. Doktor John Tilden, dr Simonton, doktor Sharma, i wiele wiele innych.

 

Nawet te moje ciotki, które kiedyś nie mogły ścierpieć tego, że nie poczęstuję się szyneczką i bigosem, teraz gdy przyjeżdżam podają mi surówki, a i same już też tylko od czasu do czasu jadają mięso. Czują się znacznie lepiej i zawsze, gdy przyjeżdżam nadstawiają uszy na to "nowe". Myślę więc, że to już czas, aby zacząć mówić publicznie o zdrowej diecie. Bo te rzadkie zalecenia na ten temat, które dostają pacjenci, są zbyt fragmentaryczne. Gdy chory na wątrobę dostaje zalecenie, aby nie jeść smażonego, wówczas  i tak, nie wiedząc o tym, je inne rzeczy, które mu równie szkodzą. Najczęściej jednak - o zgrozo - lekarze zabraniają jeść surowizny.
Wielu pacjentów chciałoby się zdrowo odżywiać, ale mają tak mylne pojęcie, co do zdrowej diety, przypadkowo wybudowane na podstawie reklam i artykułów w prasie kobiecej, że często robiąc to szkodzą własnemu zdrowiu. Ja sama w pewnym czasie zjadałam 2 duże jogurty z płatkami razowymi, a wraz ze mną każdy członek rodziny musiał to zrobić. Wydajemy nasze pieniądze na wiele rzeczy, co do których mamy mylne pojęcia. Myślimy, że nam pomagają, a one nam szkodzą. Każdy może robić ze swoim zdrowiem co chce. Ale powinien wiedzieć, że na przykład sok w kartonie nie ma żadnej wartości odżywczej, a niekiedy z powodu nadmiaru dodatków chemicznych, może nawet zaszkodzić. I nie jest to ten sam produkt, co sok wyciśnięty w domu w sokowirówce.

 

Zanieczyszczenia warzyw i owoców chemią rolną: azotynami, pestycydami itd. są dużym problemem. Warzywa, w których jest skumulowanych dużo tych środków, są niewątpliwie szkodliwe dla naszego zdrowia, ale... w przeciętnej marchewce - jak wykazują badania - jest 150 razy mniej pestycydów, niż w tej samej ilości mleka, czy mięsa. Przecież zwierzęta również karmione są skażonymi chemią rolną płodami i kumulują te substancje w swoich organizmach lub wydalają właśnie z mlekiem. Skoro nie możemy wyeliminować tak powszechnej chemii z naszej żywości to możemy pocieszyć się tym, że jadanie warzyw, czy owoców z tymi "dodatkami", jest bardziej bezpieczne, niż picie mleka, czy jadanie mięsa. Warzywa bowiem, zawierają również cenny błonnik, który częściowo neutralizuje działanie tych środków.
Gdybyśmy nawet wypili 5 litrów soku z marchwi, to nie przedawkujemy niczego. Bowiem nasz organizm wie co z tym zrobić. Zrobi sobie zapasy, lub po prostu wydali nadmiar niektórych składników. Gorzej jest ze sztucznymi witaminami. Najnowsze badania pokazały, że organizm nie radzi sobie z wydaleniem nadmiaru nawet syntetycznej witaminy C, a więc łykanie pastylek, nawet z dotychczas uważaną za "niewinną" witaminą C, nie jest całkiem bezkarne. Może wywoływać uszkodzenia wątroby i innych organów wewnętrznych.
Inną sprawą jest, że niekiedy jakiś rodzaj pokarmu - jak wykazują badania analityczne tego pokarmu - bogaty jest w potrzebny nam składnik, na przykład mleko bogate jest w wapń. Tylko, problem w tym, że nasz organizm nie może tego wapnia w żaden sposób wykorzystać. Aby przyswoić wapń, potrzebny jest odpowiedni stosunek wapnia do fosforu, a takiego nie ma w mleku. Te proporcje są natomiast idealne w orzechach, owocach i warzywach. Z wapnia zawartego w mleku mogą powstać, co najwyżej, złogi w nerkach, drogach żółciowych i w stawach. A więc, mleko nie tylko nie dostarcza wapnia do naszego organizmu, ale na dodatek powoduje jeszcze zabieranie odłożonego już wapnia z kości. Stąd w społeczeństwach, w których pija się dużo mleka i jada sery itp., statystycznie występuje największe zagrożenie osteoporozą. Aby to stwierdzić, wystarczy spojrzeć na statystykę chorób. Niestety, u nas cały czas pokutuje mit, że picie mleka wpływa korzystnie na bilans wapnia w organizmie i pacjentom z osteoporozą zaleca się picie mleka. A tak w ogóle, to mleko jest dobrym pokarmem tylko dla ssaków w początkowym okresie ich życia. Później zanikają u nas enzymy do jego trawienia.
Drugi mit, na którym bazuje tzw: nowoczesna dietetyka, a który również wiąże się z mlekiem i z mięsem mówi, że do życia potrzeba nam dużych ilości białka. Tymczasem nasz organizm permanentnie otrzymuje za dużo białka, które później pracowicie musi usuwać. My chorujemy z powodu nadmiaru białka. Na rozkładanie cząsteczek białka, aby go usunąć, tracimy zbyt wiele energii i zbyt obciążamy tym organizm. Przychodzą do mnie matki z dziesięciolatkami z objawami braku energii życiowej. Słodycze, mięso i tylko gotowane - taka jest ich dieta. Sumując: to, że jakaś substancja obecna jest w pokarmie, nie znaczy jeszcze, że będzie nam ona przydatna. Podobnie rzecz się ma z truciznami w żywności. Zdrowy, nie zatruwany niewłaściwym pokarmem organizm, z prawidłową florą bakteryjną w jelitach, ma wiele różnych mechanizmów blokujących przyswajanie trucizn, a także sposobów na ich wydalanie. Błonnik, którego jest dużo w surowej diecie, ma wspaniałe zdolności wiązania trucizn i wyrzucania ich z organizmu. Zdrowy, dobrze odżywiony organizm nie musi bać się bakterii, wirusów, pleśni, toksyn. Przychodzą do mnie pacjenci, z ranami, których sami brzydzą się dotykać. Kiedyś łapałam wszystkie grypy, anginy, a teraz mój organizm nie boi się niczego.

 

Jeśli już musimy smarować chleb to nie kupujmy margaryn. Najlepiej stosować olej tłoczony na zimno. Jest on najmniej skażony szkodliwymi dodatkami. Produkowany w temperaturze nie niszczącej bioelementów jest najzdrowszy. Natomiast ten tzw.: "normalny" przetworzony olej jest wielkim wyzwaniem dla naszego systemu trawiennego, zaśmieca organizm, który nie umie trawić, zmodyfikowanych przez produkcję, związków tłuszczowych.

 

Popularne leki, przepisywane na przeziębienia i grypy, leczą jedynie objawy tych chorób. Usuwając objawy, przeszkadzają w ten sposób i zamykają organizmowi możliwości samoleczenia. Na przykład: większość popularnych leków zbija temperaturę, a zbijanie nawet niezbyt wysokiej temperatury powoduje blokowanie organizmowi możliwości samoleczenia. Nasze komórki żerne, oczyszczające organizm, są aktywne dopiero w 39,5 stopniach. Jeśli zbijemy temperaturę, wówczas choroba ciągnie się i ciągnie, bo organizm nie może wyzbyć się wyprodukowanych toksyn. Gdy używamy leki przeciw katarowi - popularne krople do nosa, zamykamy następną drogę oczyszczania się organizmu z toksyn: poprzez wyrzucanie kataru.
Leczę obecnie pacjentkę, której wycięto migdałki, czyli zamknięto organizmowi drogę do samoczynnego wydalania toksyn. Później miała rzut reumatyzmu, czyli odezwały się te toksyny, które nie miały ujścia, a organizm gromadził je w stawach. Leczono ją antybiotykami i sterydami - lekami hormonalnymi. Za dwa lata zjawił się nowotwór jamy brzusznej - czyli znowu, te toksyny, którym uniemożliwiano w kolejnych etapach "leczenia" wydalenie się, powodowały coraz cięższe choroby. Inną moją pacjentkę, jakiś czas temu, ktoś wyleczył z trądziku, również antybiotykami i sterydami. A przecież trądzik to nic innego jak właśnie wyrzucanie przez organizm toksyn przez skórę. Teraz, pacjentka ta, mimo młodego wieku, ma nowotwór wątroby. Powtarzam: nasza medycyna, lecząc na ogół objawy, zamyka drogę oczyszczania się organizmu z toksyn, dlatego z jednej choroby popadamy w inną. I jeszcze na dodatek, do głowy nam nie przyjdzie, aby powiązać razem, często odległe w czasie choroby. Cieszymy się ze zwycięstwa medycyny nad daną chorobą, a gdy nadchodzi następna, to od nowa z pełnym zaufaniem znowu poddajemy się leczeniu. Koło się toczy.
Dlaczego? Dlatego, że współczesna medycyna ma wiele aspektów. Między innymi ekonomiczny.

  
wywiad, który okazał się monologiem spisała: Agnieszka Olędzka

 
  • Wszystko co nadaje się do jedzenia na surowo, nadaje się do jedzenia
  • Jemy wówczas, gdy jesteśmy głodni
  • Miejscem przetwarzania naszego jedzenia powinna być nasza kuchnia, a nie fabryka. 
  • Surowe warzywa, owoce i orzechy dają nam energię potrzebną do życia
  • Warzyw nie należy obierać, jedynie myć
  • Soki należy wyciskać z warzyw i owoców nie obieranych, jedynie umytych, przechowywać w ciemnym miejscu i pić raczej od razu.
  • Bez zdrowej diety, zdrowy rozwój duchowy nie jest możliwy. Są tacy, którzy to doceniają, nie kojarząc tego z sektą. 





GŁODÓWKA ZDROWOTNA
Głodówka to sposób na odtrucie organizmu, usunięcie toksyn i wyregulowanie jego funkcji. Stosowali ją starożytni lekarze, mędrcy, wizjonerzy. Przywraca bowiem organizmowi harmonię. Czy głodówka jest bezpieczna?

Ostatnimi czasy za dobrze się odżywiamy. Jednocześnie udogodnienia cywilizacyjne sprawiają, że nie mamy jak i gdzie stracić kalorii, dostarczonych z pożywieniem. Przeważnie przecież prowadzimy siedzący tryb życia. Przekarmienie jest dużym obciążeniem dla ustroju i jedną z przyczyn chorób cywilizacyjnych, takich jak: miażdżyca, nadciśnienie, choroba wieńcowa, zaburzenia krążenia. Im więcej energii zużywamy na trawienie, tym mniej pozostaje nam jej na inne funkcje życiowe!
Nasz brzuch to śmietnik
Tymczasem wystarczyłaby zmiana sposobu odżywiania się i zwiększenie aktywności fizycznej, by uniknąć szybkiego starzenia się organizmu i stanów chorobowych! Jak twierdzą niektórzy współcześni lekarze, zwolennicy głodówek - post jest najstarszym, najskuteczniejszym i najzdrowszym sposobem oczyszczenia organizmu i odzyskania zdrowia. Jemy za dużo, za tłusto i za słodko. Mimo spożywania dużych ilości przetworzonej żywności i tak często nie dostarczamy organizmowi niezbędnych mu składników. Zamiast tego otrzymuje on mnóstwo "śmiecia", zalegającego w różnych organach wewnętrznych i zakłócającego prawidłowe
funkcjonowanie narządów. Pozbycie się tego balastu w naturalny sposób jest najlepszą metodą odzyskania równowagi zdrowotnej. Tygodniowa głodówka zdrowotna lub dłuższa głodówka lecznicza jest właśnie takim naturalnym sposobem oczyszczenia i odtrucia organizmu.

Umiejętnie przeprowadzona głodówka to bezpieczny sposób zrzucenia zbędnych kilogramów i usunięcia szkodliwych produktów przemiany materii, które często gromadzą się np. na udach i biodrach kobiet w postaci cellulitu. Kumulują się tam przez lata, zatem potrzeba również czasu, by organizm dokonał całkowitego samooczyszczenia. Post działa leczniczo na wiele schorzeń i co najważniejsze - leczy przyczynę, nie skutki.

Starożytni też pościli!
Głodówka nie jest wynalazkiem współczesnej medycyny, znana była od wieków jako terapia zdrowotna. Co ciekawe, jest też uznaną w wielu religiach metodą oddziaływania na wiernych - w religijnych rytuałach pojawiają się długie okresy zalecanego postu (u Katolików, Muzułmanów i Żydów). Celem religijnego postu jest oczyszczenie organizmu i psychiki człowieka. Chodzi o zregenerowanie jego sił witalnych, umysłowych i duchowych, emocjonalnych. Post pozwala osiągnąć stan wewnętrznej harmonii i
równowagi między ciałem i duszą. No i jest to czas na zajrzenie w głąb siebie, na refleksje i przemyślenia dotyczące decyzji życiowych.

Podobne praktyki obserwujemy w świecie zwierząt. Cóż innego bowiem robi niedźwiedź w czasie zimowego snu? Głoduje, zużywając nagromadzone wcześniej w organizmie zapasy! Łosoś, płynąc na tarło również nic nie je. Ptaki wędrowne najadają się przed podróżą, a następnie pokonują nawet 5000 km bez przystanków, "o głodzie"! Wszystkie drapieżniki (np. lwy, tygrysy) jedzą tylko wtedy, gdy uda im się coś upolować...

Głodówkę zdrowotną, oczyszczającą, trwającą tydzień, dwa lub trzy można przeprowadzić w czasie urlopu, w ośrodku wypoczynkowym. Krótkie posty możemy przeprowadzać w domu, nie przerywając swoich zajęć codziennych czy zawodowych. Jest to trudniejsze, bo jednocześnie mamy kontakt z osobami odżywiającymi się "normalnie" lub same musimy przygotować domownikom posiłek. I czyhają na nas pokusy! Oczywiście, osoba podejmująca się głodówki musi skonsultować z lekarzem swój zamiar i być przekonaną do tej metody oczyszczania organizmu. Musi też przestrzegać zaleceń specjalistów, gdyż zaniechanie pewnych etapów może prowadzić do schorzeń i komplikacji zdrowotnych. Ważne są zasady, dotyczące zakończenia głodówki, bo jak mawiał Bernard Shaw: "Każdy głupi potrafi prowadzić głodówkę, ale tylko mądry człowiek potrafi ją prawidłowo zakończyć".

Głodówka to rzecz naturalna
Post jest bardzo naturalnym procesem. To przerwanie "łańcucha pokarmowego", skłonienie organizmu do czerpania z własnych, wewnętrznych zapasów - tak jak robi on to co noc, podczas snu. Wiele osób obawia się głodu, sądząc, że grozi on wycieńczeniem i śmiercią. Tymczasem, gdyby nie nasze pokusy pokarmowe - wcale nie musielibyśmy jeść aż tyle! Poza tym przyjrzyjmy się, jak zachowują się osoby chore - zazwyczaj odmawiają jedzenia, nie mają apetytu. To dlatego , że cała wewnętrzna energia organizmu zużywana jest do walki z chorobą. Organizm wie, co robi, przełączając się na wewnętrzne odżywianie. Energię, jaką musiałby stracić na trawienie, zużywa na zdrowienie. Innym argumentem za postem może być taka obserwacja - z pełnym żołądkiem trudno jest pracować. Głód wyostrza umysł, zmysły. Sportowiec, pragnący wygrać ważny mecz, nie objada sie na chwilę przedtem! Każdy z nas, kiedy ma jakieś zadanie do wykonania, nie myśli o jedzeniu! Nasza energia nie bierze się w prostej zależności z tego co zjemy. Organizm dysponuje rezerwami, po które sięga szybciej, niż gdyby miał czekać, aż energii dostarczymy mu w pożywieniu! Potrafimy przetrwać wiele dni, ba nawet tygodni - bez jedzenia. I być w świetnej formie! U zdrowego człowieka wszystkie organy pracują podczas głodówki najzupełniej normalnie i prawidłowo. I o wiele łatwiejsza jest całkowita rezygnacja z jedzenia niż przestawienie się na niskokaloryczne pożywienie (np. dietę 1000 kalorii). Osoby, które przeszły kontrolowaną, bezpieczną dla organizmu głodówkę łatwiej zmieniają swoje nawyki żywieniowe, stare przyzwyczajenia. Czują się dobrze
psychicznie i fizycznie. Pięknieją, czerpią energię z siebie samych, myślą pozytywnie. Dla takich efektów warto chyba spróbować postu?


Artykuł konsultowany przez Ewę Hankiewicz.





Gazeta Elbląska nr 5 29.01.1998r
Neurolog i naturoterapeutka

Ewa Hankiewicz z wykształcenia jest lekarzem neurologiem. Jest tesz naturoterapeutką. W swoim leczeniu stosuje zarówno diagnozę konwencjonalną jak i niekonwencjonalną. Stosuje najskuteczniejsze naturalne metody leczenia, wśrod nich bezkrwawe operacje, czyli tzw. chirurgię fantomową. Od wielu lat prowadzi Centrum Medycyny Niekonwencjonalnej "Natura" w Łomży, a od niedawna przyjmuje w Centrum Medycyny Naturalnej "Biopol" w Elblągu. Zawsze ma wielu pacjentów.

Początki

Ewa Hankiewicz pracowała jako neurolog w poradni. Potem była lekarzem w pogotowiu. Pracując w "erce" często walczyła o życie ludzkie w najtragiczniejszych momentach. Często czuła się bezradna. Tak było w przypadku własnego brata, któremu jako lekarz nie mogła pomóc.

Zaintrygowałą ją lektura ksiąźki M. Błaszczyszyn "Dieta życia". Pod jej wpływem zmieniła swój sposób jedzenia, a także myślenia. Nauczyła sie pozytywnie podchodzić do życia. Gdy zachorowała i lekarze w szpitalu nie dawali jej już szans na wyleczenie, zaczęła stosować urynoterapię, czyli leczenie moczem. Wyzdrowiała w krótkim czasie, ku zdziwieniu szpitalnego personelu lekarskiego.
Wkrótce zmarł ciężko chory na nowotwór ojciec pani Ewy. Wtedy lekarka podjęła męską decyzje o zastosowaniu w leczeniu pacjentów terapii naturalnych. Trafiła do Poradni Medycyny Naturalnej M. Błaszczyszyn. Odbyła też kurs doskonalenia umysłu metodą Silvy. Jeszcze podczas trwania kursu wymyśliła sobie swój gabinet medycyny niekonwencjonalnej. Po paru miesiącach miała już pierwszych pacjentów. - Potęga umysłu jest ogromna i pozytywnym myśleniem można zdziałać wszystko - podkreśla
Ewa Hankiewicz.
Kilka dobrych rad

Według Ewy Hankiewicz schorzenia najpierw powstają w ciele bioplazmatycznym, potem dopiero zaczyna chorować ciało właściwe. Każdy może być dla siebie bioenergoterapeutą i często ludzie nawet nieświadomie się leczą. Przykładając dłonie do schorowanego organu, kierujemy tam własną energię. Poza tym człowiek może wpływać na swoje życie poprzez odpowiednią dietę, akupresurę i funkcjonowanie w zgodzie z naturą

- Najważniejsza jest jednak dieta - poucza Ewa Hankiewicz. - Powinniśmy jeść wtedy, kiedy jesteśmy głodni i zwracać uwagę na to co jemy. Najczęstszym błędem jest jedznie wszystkiego na raz. Objadając się obciążamy przewód pokarmowy i robimy w nim prawdziwą rewolucję. Przy niewłaściwej diecie nasz organizm większość wartości dostarczonych w pokarmie zużywa na sam proces trawienia.Ważne jest też, jak się je. Jemy przed telewizorem, szybko, często popijamy, co upośledza trawienie. Należy jeść powoli, w skupieniu, przeżuwać i nie popijać podczas jedzenia.
Pani Ewa zaleca także akupresurę, czyli masaż stóp. Na stopach znajduje się wiele receptorów odpowiadających za funkcjonowanie poszczególnych narządów naszego organizmu, dlatego powinniśmy chodzić boso. W naszych warunkach jest to na codzień niemożliwe, dlatego należy dostarczać naszym stopom choć odrobinę swobody i masażu np. chodząc po kamieniach. W tej chwili dostępne są już specjalne dywaniki z kamykami.
Trzeci czynnikiem, bardzo ważnym dla naszego zdrowia jest pozytywne myślenie. Stan psychiczny ma bezpośrednie przełożenie
na stan fizyczny człowieka, a zatem nauczmy się doceniać codzienne radości i ... myślmy twórczo.

Pani Ewa Hankiewicz stosuje wiele metod leczenia, np. hipnozę, świecowanie uszu metodą Indian Hopi, radiestezję, używa leków homeopatycznych i ziołowych. Nie są jej również obce metody łaczące postęp techniczny z medycyną naturalną takie jak np. laseroterapia czy magnetoterapia.
DB






O głodówkach, homeopatii i urynoterapii.
(artykuł nie publikowany)

Lek. med. Ewa Hankiewicz
Mgr inż. Andrzej Miącz

Głodówka, czyli post ścisły to okres, kiedy świadomie, bez obaw i manifestowania posilamy się wyłącznie czystą, bez zbędnych dodatków wodą pitą dla zaspokojenia pragnienia lub wodą z uryną (płyn endogenny) - najwięcej kontrowersji wywołuje u osób które z reguły nie mają za sobą jednego dnia bez pożywienia. Bazując na założeniach, że pożywienie to tylko (czy może aż) materiał do uzupełnień i ciągłych napraw układu "płynnego", to z zawartości produktów przemian (woda, białka, tłuszcze, węglowodany - ulegają przemianom) w modelu - a każdy model to uproszczenie - wynika że w naszej codzienności tego "materiału budulcowego", przyjąwszy, że jest dobrej jakości i wzbogacony o enzymy, witaminy, pierwiastki śladowe (tak jak mamy to dane w owocach), potrzeba naprawdę niewiele. Złej jakości (martwy, przetworzony nadmiernie, niewłaściwy dla nas ze względu na źródło pochodzenia) "materiał budulcowy" oznacza dla naszego organizmu duży wysiłek w celu wyłuskania czegoś, co się da wbudować i uzupełnianie (np. z zasobów wątroby) niezbędnych dodatków - to istotne przyczyny naszego starzenia się i chorób. Wg oszacowań autorów całkowite dobowe zapotrzebowanie energetyczne człowieka jest rzędu 103 kcal (patrz: "Bilans energetyczny człowieka" - tychże samych autorów). Uryna jest niezbędnym elementem "gospodarki wodnej" w naszym organizmie ("środowisku wewnętrznym") - ok. 70% naszej masy to woda, zdecydowana większość procesów biochemicznych przebiega w roztworach wodnych. Nasze ciało fizyczne to nasz "dom" i wymaga on nie tylko ogrzewania ale i regularnych remontów. Prace remontowe zaczynamy od sprzątania, od zdrapania starej farby aby odsłonić spękany, zawilgocony i trawiony przez grzyb tynk i mur. To pierwszy etap głodówki - usuwanie, wymiatanie i stąd bierze się utrata ok. 1 kg masy ciała w ciągu doby. Nie jest to "żywienie się" własnymi komórkami. Jasne, że genialnie zaprojektowany przez Stwórcę nasz organizm wykorzysta to co może być wykorzystane, zanim usunie. Nie kwestionuje się raczej faktu, że głodówka do 7 dni jest bezpieczna. Masy mózgu i serca nawet u ofiar śmierci głodowej nie wykazują strat. Zabieranie masy np. z mięśni przy długich okresach głodowania, to efekt przestawienia się organizmu na przeżycie w warunkach ekstremalnych - kosztem mniej ważnych, łatwiejszych do odtworzenia układów - utrzymanie układów najważniejszych dla przeżycia. Układ pracy ciągłej, czyli nasz organizm, oznacza ciągłe "zużywanie materiału", więc wymaga ciągłej wymiany płynów i "chemii", uzupełniania "zapasów strategicznych". Inny model - brak wody - tutaj picie uryny, czyli "obieg zamknięty" umożliwia przeżycie i wiele w historii znajdziemy na to dowodów, podobnie w warunkach pustynnych radzą sobie wielbłądy całość uryny przekazując na powrót do układu pokarmowego. Rozważania o urynie i jej użytecznej wielozadaniowości prowadzą nas w stronę homeopatii. Posłużmy się przykładem dwóch leków homeopatycznych, bioterapeutyków: Luesinum i Medorrhinum. Luesinum jest przyrządzany na bazie lizatów z wrzodów syfilicznych bez dodania antyseptyku jest skuteczny w leczeniu kiły pierwotnej, na przykład po negatywnych wynikach serologicznych. Zaobserwowano nawet przypadki pozytywnych wyników serologicznych w stanach nie poddających się leczeniu penicyliną i bizmutem, które uległy zmianie na negatywne po podaniu jednej lub dwóch miesięcznych doz Luesinum 30CH. Inny przykład to Medorrhinum - również bioterapeutyk - lek homeopatyczny na bazie lizatu z rzeżączkowych
wydzielin cewki moczowej, pobieranych w okresach wysięków od chorych, nie leczonych wcześniej antybiotykami ani sulfamidami. Lek wskazany przy nabytej lub dziedzicznej rzeżączce oraz przy schorzeniach rzeżączkowych (obydwa przykłady podane za Jacques Jouanny, "Materia Medica, Leki homeopatyczne w praktyce medycznej"). Będąc często narażonymi na zranienia, oparzenia musimy wiedzieć - uryna je leczy, do miejsc uszkodzonych i w ich pobliże podana, steruje ochroną i regeneracją, "nanosi" prawidłową matrycę, dlatego gojenia przebiegają sprawnie, blizny są nieznaczne. W przypadkach patologii - rozbieżność ze stanem idealnym - zawierać uryna będzie stężenia stosowne do stopnia patologii; w układach elektronicznych "szumy" wycisza się w układzie sprzężenia zwrotnego ujemnego, przez ponowne podanie na wejście (opis w dużym uproszczeniu) sygnału z wyjścia z odwróceniem fazy. Wchodzimy tutaj w przepiękną dziedzinę sztuki medycznej, wykorzystania oferowanego przez Naturę mechanizmu homeopatycznego leczenia uryną, gdzie wszelkie ingerencje są ograniczone prawem Arndta-Schultza. W stanie idealnym człowiek to człowiek + wszechświat, człowiek jako część wszechświata; w uproszczonym modelu - człowiek to organizm plus jego nasłoneczniony ogród ze źródłem dobrej wody. Jeśli kał służy przedłużaniu łańcucha pokarmowego "owoców" (szeroko rozumianych), to uryna (m. in. zawarty w niej mocznik) - jest to idealny nawóz, jednocześnie przekazujący "ogrodowi" informacje zwrotne (środowisko organizmu fizycznego człowieka to I, najbliższe środowisko wewnętrzne - "ogród" to II, pozostałe środowiska zewnętrzne to III). (cykl 1)
Cykl funkcji uryny

Uryna spełnia wiele niezwykle istotnych funkcji: Informacje o wpływie III na I plus procesy w samej I dostarcza do II, aby "ogród" w fazie wzrostu przygotował antidotum. Antidotum - ciągle w formie żywej trafi w owocach w formie czysto homeopatycznej, w formule poszerzonej o wpływ III na II (cykl 2). Potwierdzeniem słuszności tej hipotezy niech będzie przypadek dr Normana Walkera i plemię Hunza. W naszej współczesności - niewielu ma własne ogrody, a już nikt nie chadza tam siusiać. Cóż więc czynić? Z wielkim znawstwem i wyczuciem należy w sposób bezpośredni korzystać z uryny. Nasze rozważania musimy prowadzić rozdzielnie: dla warunków typowych i warunków ekstremalnych, gdzie chodzi głównie o przeżycie. W warunkach "na przeżycie" "obieg zamknięty" płynów będzie organizm również "dożywiał", opóźniał zużywanie np. tkanki mięśniowej - zebrane z całego organizmu "śmieci" są wprowadzane na powrót do układu pokarmowego.
Czy w przypadku zranienia czy oparzenia - uryna posiada informację o patologii, układ immunologiczny musi ją dostać w formie absolutnie klarownej, w formie sprzężenia zwrotnego. Dlatego uryna w takich przypadkach użyte bezpośrednio na miejsce uszkodzenia przynoszą ulgę - środowisko prowokuje nas do posłużenia się tymi płynami endogennymi. Tak ma się to w sytuacjach możliwych w Naturze. W przypadkach groźnych uszkodzeń w "środowisku wewnętrznym" człowieka można moczyć stopy w urynie - może to sprawiać przyjemność, pobudza strefy i punkty recepcyjne, można ciepłą urynę wcierać w stopy i inne strefy recepcyjne. Picie uryny bezpośrednie może być zaordynowane jedynie wtedy, gdy przynosi ulgę, gdy psychika generuje taką potrzebę. Eskimosi np. żyjąc w warunkach nie dla człowieka, używali uryny z przyjemnością, lecz jej nie pili. Pragniemy zaprezentować bardzo nowatorską i solidnie podbudowaną teoretycznie metodę "hodowli" własnych leków homeopatycznych - dla profilaktyki i terapii, aż do leczenia stanów najgroźniejszych włącznie. Hunzowie mają własne "ogrody". Nie wystarczy tylko jedzenie owoców - powinny to być owoce z "własnego ogrodu", zgodnie z biblijnym zaleceniem "pijcie wodę z własnego naczynia". Dzisiaj nasz "ogród" to nasze mieszkanie, możliwości mamy bardzo ograniczone. Zsumowanie wielu doświadczeń (przekazy biblijne, profilaktyczne i lecznicze wykorzystanie uryny w różnych czasach i kulturach, doświadczenia współczesnych rosyjskich i amerykańskich urynoterapeutów, osiągnięcia Hahnemanna, praktyka lekarska dr Ewy Hankiewicz w Polsce) prowadzą do wniosku, że najwłaściwsza metoda uzyskania szybkiego, nawet w fazie walki o utrzymanie przy życiu, i najwłaściwszego leku homeopatycznego; jest to rzeżucha hodowana w domu gdzie przebywa pacjent - na pożywce z rozcieńczonej wodą (10 %) uryny chorego i jej codzienne spożywanie(np. jako dodatku do sałatek). Jest to istotne novum, wniesione przez nas do homeopatii i urynoterapii i której skuteczność potwierdzają konkretne wyleczenia. Metoda musi być stosowana nieprzerwanie, aż do ustąpienia patologii. Wróćmy teraz do głodówek, czyli przygotowania do "remontu" naszego "domu", jakim jest nasz ciało. W przyrodzie ożywionej i w tym co my, ludzie na jej bazie wytworzyliśmy, każdy, nawet najbardziej zbliżony do idealnego układ wymaga okresowych "przeglądów", "czyszczeń" i "napraw" - jeśli jest to układ pracujący w cyklu nieprzerwanym, z wyłączaniem "obciążeń" tylko tych układów gdzie można sobie na to pozwolić. W przypadku człowieka chodzi głównie o układ pokarmowy, jako że w nim bierze początek większość chorób. Odpoczywają drzewa owocowe, okresowo dają odpocząć części swoich układów wewnętrznych zwierzęta w naszym klimacie (sen zimowy, okresowe głodówki). "Oczyszczanie", "skrobanie ścian", "usuwanie fragmentów tynku" spękanych i zagrzybionych jest czynnością w naszym "domu" powtarzalnie niezbędną, jeśli chcemy, aby "dom" ten służył nam przez długie lata. To również (dosłownie i w przenośni - wiosną remonty, sprzątanie, bielenie ścian i pni drzew, post) - nakazuje nam tradycja. W sytuacji, kiedy "dom" grozi zawaleniem (czyli choroba zagraża życiu) bez wahania i nie czekając wiosny najpierw "czyścimy", zdzieramy farbę, skuwamy tynki, aby zobaczyć gdzie jest największe niebezpieczeństwo. Znaczy to po prostu natychmiastową głodówkę i jeśli sytuacja jest naprawdę dramatyczna - przyśpieszamy szukanie: poprzez picie uryny podajemy ("intuicja inżyniera - artysty") informację zwrotną: w tym momencie, drogi układzie immunologiczny zostaw tą "ścianę", zdzieraj tynk na tej - tutaj jest najbardziej groźnie. Proces czyszczenia przez post wspomagamy płukaniem jelit - z reguły tutaj biorą swój początek najgroźniejsze patologie, lewatywami z uryny i wody, korzystaniem z sauny, aktywnością ruchową (długie spacery, gimnastyka),
chodzeniem boso (wydalanie toksyn przez skórę stóp, swoista akupresura, "naturalizacja" potencjałów elektrycznych naszego organizmu przez kontakt bosych stóp z ziemią i przez to "naturalizacja" przemian elektrolitycznych w naszym organizmie, co również wpływa na szybsze pozbywanie się toksyn), masaże i akupresura - poprawiają ukrwienie, przez co sprzyjają oczyszczaniu. Po 6 - 8 dniach wszystko co istotne jest już wstępnie oczyszczone i usunięte - czas zabrać się za remont właściwy. Organizm poinformował nas o tym tzw. "przełomem kwasiczym", tj. przesunięciem PH płynów fizjologicznych w stronę "kwaśną", zatrzymuje się jednocześnie spadek wagi z ok. 1 kg w ciągu doby, do poziomu 100 - 300 g na dobę. Zwolennicy tzw. bezpiecznych głodówek radzą na tym poprzestać , "remont" zlecić metodom medycyny tradycyjnej. My , w tym najbardziej ważnym momencie zdajemy się na genialnego "majstra i architekta" - nasz własny organizm. Po przełomie kwasiczym, kontynuując post, dysponuje on fantastycznym narzędziem - zdolnością endogennej syntezy niezbędnych do zregenerowania struktur biochemicznych. Możemy zdać się tylko na jego geniusz, utrzymując wszystkie dotychczasowe elementy terapii, lub "pomagać" mu poprzez wprowadzanie informacji zwrotnej o codziennym postępie prac i ich skutkach - stosowanie uryny , lub też dosłownie informując go o swoich pragnieniach , wizjach , czyli o tym jak nasz "dom" chcemy widzieć w przyszłości - wizualizacje, medytacje, rozmowy z Bogiem do którego , z góry dziękując , zwracamy się mając wątpliwości czy aby na pewno nasz "genialny majster" spełni nasze oczekiwania. Po 11-12 dniach remont jest zakończony , trzeba tylko przeczyścić kanalizację , filtry - czyszczenie nerek , i na powrót posprzątać , zawiesić nowe kotary , ustawić nowe kwiaty - czyli fryzjer , kosmetyczka , sklep z dobrymi ubraniami (stare już nie będą pasować) - i można zapraszać gości. Pamiętajmy jeszcze o czymś - nasza piwnico-spiżarka jest taka jak i przed remontem : brudna i załadowana , więc przy najbliższej okazji (pełnia księżyca) posprzątajmy ją gruntownie - czyszczenie wątroby . Najlepiej zresztą posprzątać "piwnico-spiżarkę" przed rozpoczęciem remontu - wszystko pójdzie nam sprawniej. Po remoncie nasz "dom" jest nowszy - młodniejemy, możemy co prawda szybko go zabałaganić, ale nowe tynki tak szybko nie poddadzą się grzybowi - tak rozumiany efekt "jo-jo" nam nie grozi. W stanach chorób przewlekłych lub zagrażających życiu "remont" bywa że trzeba przedłużyć poza drugi przełom kwasiczny (17 - 20 dzień postu) i dalej; czasami trzeba zrobić przerwę w "remoncie" - niech świeżo nałożone warstwy tynków i posadzek utrwalą się; kondycja naszego "majstra" nie jest niewyczerpana - bywa że musimy mu pomóc w inny sposób niż tutaj opisane. W tych stanach postępowanie lecznicze jest bardzo zindywidualizowane i trudno kusić się o najbardziej nawet ogólne wskazania. Na koniec musimy odpowiedzieć sobie na jeszcze jedno nurtujące pytanie - skoro energię do czynności życiowych absorbujemy z omiatającego nas promieniowania elektromagnetycznego("Bilans energetyczny człowieka"), to skąd bierze się uczucie głodu, pragnienie ulubionych potraw. I tutaj każdy kto np. palił papierosy i je rzucił, a pamięta swoje odczucia z pierwszych dni i tygodni kuracji, i ma z kolei za sobą choćby 5 dni prawdziwego postu, doskonale już wie - to są dokładnie takie same głody narkotyczne; głodów niezaleconych pokarmów nabywamy już w łonach naszych matek. Te pokarmy niewskazane nas niszczą i zabijają. Zdobywszy większą wiedzę o sobie, swoich możliwościach i potrzebach w trakcie pierwszej kilkunastodniowej głodówki pod okiem lekarza, będziemy żyć i jeść bardziej świadomie. Będziemy jeść aby żyć zamiast jak dotychczas: żyliśmy aby jeść.

Ewa Hankiewicz
Andrzej Miącz





wykorzystano materiały ze stron:Instytut Medycyny Środowisk





3 komentarze:

  1. Witam!
    Jestem wielkim zwolennikiem metod naturalnych i potrzebowałbym pewnych wytycznych i prowadzenia odnośnie leczenia urynoterapią. W związku z tym pragnąłbym skontaktować się z kimś -najlepiej z jakimś lekarzem-, który tak jak dr Ewa, jest w stanie leczyć tą metodą.
    Interesuje mnie głównie skład uryny i czy faktycznie, jak to mi doniesiono, pochodzi ona w pełni z krwi i czy tę krew też zawiera. Czy w chwili, kiedy w moczu występują śladowe ilości krwi, jest on także bezpieczny?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.

      Usuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.

    OdpowiedzUsuń