wtorek, 12 marca 2013

Historia mojej choroby

"Medycyna przynosi często pociechę, czasami łagodzi, rzadko uzdrawia"
- Hipokrates




Nie wiem czy komuś będzie się chciało to czytać, bo będzie długie ale chcę zapisać to dla siebie samej.

Pierwszymi symptomami mojej choroby były wczesnowiosenne 3-tygodniowe stany podgorączkowe, które jakoś dzielnie znosiłam, bo chociaż temperatura sięgała tylko ok.37,0 - 37,5 stopnia C, to po trzech tygodniach walki z niewiadomym przeciwnikiem mój organizm był dość wyczerpany. Nawet nie chodziłam z tym do lekarzy, bo dla nich taka temperatura to nie gorączka, szkoda było moich nerwów na użeranie się z lekarzami. Powtórzyło to się kilkakrotnie i zaniepokojona tym faktem poszłam dobrowolnie na prześwietlenie płuc. A wtedy prześwietlenia owe nie były już obowiązkowe ( niektórzy pewnie nie pamiętają nawet, że kiedyś prześwietlenia klatki piersiowej były obowiązkowe i coroczne :). Podejrzewałam u siebie "pewną" gruźlicę, jednak po odebraniu zdjęć rentgenowskich okazało się, na moje szczęście, że moje płuca są nieskazitelnie czyściutkie pomimo wieeeeloletniego palenia papierosów w ilości 20 sztuk dziennie. Mój mąż był zadziwiony tym faktem , bo według jego podejrzeń powinnam mieć już  dziury w płucach lub ewentualnie powinnam tych płuc już nie mieć wcale. Uznałam, że jestem zdrowa jak koń i przestałam sobie zawracać tym głowę. Dopiero po wielu latach i przeoraniu hektarów internetu dowiedziałam się, że to był pierwszy objaw RZS. No ale wtedy nawet najlepszy lekarz nie powiedziałby, że za kilka lat zachoruję na tą podstępną chorobę.

Był jeszcze incydent z lewym stawem barkowym. Ból, ograniczona ruchomość (nie mogłam sama zapiąć stanika), stan zapalny leczony już nie pamiętam czym. Trwało to pół roku, później staw powrócił do prawie normalnego stanu, nawet zapomniałam, że mnie bolał dopiero jak zachorowałam na RZS to sobie o tym przypomniałam.

Zdarzały mi się jeszcze powtarzające się kilka razy do roku grypy, 2-3 dniowe ale takie kładące mnie do łózka, bezsilną jak betka, przynajmniej na jeden dzień.

Przed Świętami Bożego Narodzenia w grudniu 2009 roku nad moim lewym obojczykiem (w dołku obojczykowym) pojawiła się mała opuchlizna. Nie bolało zupełnie ani nie było zaczerwienione tylko rosło z dnia na dzień coraz bardziej a razem z tym rósł mój strach. Jeszcze miałam cichą nadzieję, że samo się wchłonie, nie lubię łazić po lekarzach. Niestety kilka dni później moja siostra zwróciła uwagę na tą opuchliznę i pogoniła mnie do lekarza. Mąż miał znajomego świetnego diagnostę , do którego pojechaliśmy zrobić USG. Obejrzał sobie dokładnie moje wszystkie flaki, wykrył nawet jakiś piasek w nerce, ale w obojczyku nic ciekawego nie zobaczył. Stwierdził, że być może jakieś naczynie krwionośne przesiąka i daje objaw opuchlizny. Zalecił obserwację owego dziwnego zjawiska i nic więcej.  Jak już zaczęłam latać po lekarzach to już z rozpędu poleciałam do mojej pani doktor w przychodni domowej. To też na  szczęście nasza znajoma, potraktowała mnie więc dość wyjątkowo i poza kolejnością obadała razem z koleżanką doktorką w gabinecie obok aparatem USG. Panie badały mnie bardzo dokładnie bo owa koleżanka doktorka okazała się jakąś specjalistką od USG. Badanie nie wniosło nic ponad to, co już powiedział mi poprzedni lekarz. Czyli nic się nie zmieniło, opuchlizna pomalutku się powiększała, druga zaczęła pojawiać się w drugim zagłębieniu obojczyka a ja miałam spokojnie obserwować sobie te zmiany. Czułam się zaopiekowana , ale nie ustatysfakcjonowana, bo  wierzyłam w lekarzy i sądziłam naiwnie, że od razu powiedzą mi co mi dolega, zapiszą tabletki, dadzą zastrzyki jednym słowem zaczną leczyć. Niestety diagnozy nikt mi nie porafił podać. Byłoby nieźle , gdyby potrafili mi zagwarantować , że to co dzieje się z moim organizmem nie doprowadzi do czegoś nad czym za chwilę nikt nie zapanuje. Mam na myśli to, że obawiałam się, że konsumuje mnie już jakieś ukryte raczysko. Gdyby nie to, to nie martwiłabym się zanadto, chociaż nie podobało mi się, że znikły moje chude dołeczki w obojczykach, które całkiem mi się podobały.

W marcu 2010 roku zawiało mi szyję, każdy pewnie wie jakie są objawy. Nie można kręcić głową, bolą ścięgna, boli kark jakby ktoś noże wbijał. Wybierałam się na imprezę więc zawinęłam sobie szyję szalikiem. Po kilku dniach przeszło, ale za dwa tygodnie niespodzianka - powtórka z rozrywki  - zawianie szyi i następna impreza w szaliku. Pomału podkurowałam się Ketonalem.

Dzień przed Świętami Wielkanocnymi 2010 roku w trakcie najbardziej gorączkowych przygotowań świątecznych rozbolał mnie duży palec u lewej nogi (największy staw). Przez święta jakoś przebrnęłam , ale po świętach coraz bardziej mnie bolało i puchło. Staw stał się czerwony, zaogniony, spuchnięty a skóra napięta i błyszcząca. Poszłam do lekarki, która zaleciła środki przeciw zapalne. Niestety nic nie pomagały stan nogi pogarszał się powoli ale uporczywie. Ból był nie do zniesienia a w nocy był jeszcze gorszy. Noga stała się niezwykle tkliwa tak bardzo, że nawet kołdra położona z największą delikatnością drażniła mnie niemiłosiernie. Pani doktor zmieniała leki p.zapalne, zwiększała dawki niestety nic nie pomagało. Nie mogłam już chodzić na tą nogę, nawet nastąpić piętą. Nie mogłam spać w nocy z bólu, byłam chora i niewyspana co bardzo źle wpływało na moją psychikę. Pani doktor podejrzewając DNĘ moczanową skierowała mnie na badanie mocznika we krwi. Jakie było zdziwienie, kiedy się okazało, że mocznik w normie a to wykluczało DNĘ.  W międzyczasie poczułam jakieś mrowienie w dwóch stawach paliczkowych i w nadgarstku. Dwa stawy jeden we wskazującym palcu jednej ręki i drugi staw środkowego palca u drugiej zaczęły się dziwnie wyginać. Spytałam, czy mi się to wyprostuje.- Niestety nie,  Pani Doktor Domowa rozłożyła ręce i dała skierowanie do reumatologa.

Do Pani Doktor Reumatolog nie zdążyłam dotrzeć, ponieważ wcześniej tzn dokładnie dnia 05.05.2010 r o godz 6 nad ranem, leki p.zapalne wyrąbały mi dziurę na wylot w moim żołądku (perforacja żołądka)  a kwasy żołądkowe zaczęły wylewać się do otrzewnej powodując jej zapalenie i ból jakiego nie zapomnę do końca życia. Później któryś z lekarzy powiedział, że to jest jeden z najgorszych bóli jakie może przeżyć człowiek.  Moje własne kwasy żołądkowe trawiły mnie osobiście od środka. Czyli sama  się zjadałam. Przypominało mi to wkręcanie żywcem moich trzewi w maszynkę do mięsa, jeżeli można sobie coś takiego w ogóle wyobrazić. Ból był stały, ciągły, upierdliwy nie ustępujący ani na sekundę. Chciałam umrzeć, żeby przestało mnie boleć i całkiem niewiele brakowało a znalazłabym się na lepszym, wymarzonym przeze mnie w tym momencie, świecie.
Dziurę dobry (i przystojny) Pan Doktor Chirurg  załatał bardzo ładnie, drugi Pan Doktor bardzo go chwalił, a ja cieszyłam się, że nie dokonano na mnie żadnego partactwa krawieckiego. Leżałam tydzień w szpitalu z dziurą w żołądku co prawda zgrabnie załataną, bolącym stawem u nogi, skrzywionymi palcami u rąk, puchnącym i rozgorączkowanym już nadgarstkiem prawym i dalszym brakiem diagnozy co mi jest w te moje stawy.
Co najciekawsze to, to że nie mogłam już łykać leków przeciwzapalnych przez najbliższe pół roku dopóki rana w żołądku się nie zagoi. Tak powiedział Pan Doktor Chirurg i wyraził tylko ciekawość jak sobie poradzi z tym  niewątpliwie ciekawym problemem Pani Doktor Reumatolog. Ja też byłam bardzo ciekawa.
Pani Doktor Reumatolog poradziła sobie w ten sposób, że najpierw postawiła diagnozę (uff a to już czerwiec był) - Reumatoidalne Zapalenie Stawów czyli RZS czyli Gościec Stawowy Postępujący czyli choroba, której zawsze się obawiałam, bo widziałam u koleżanki mojej mamy co robi z palcami u rąk i widziałam u mamy mojej koleżanki jak ją położyła do łóżka i unieruchomiła, całkowicie zdając na opiekę jej męża. Pani Doktor Reumatolog chytrze nie dała mi do łykania żadnych leków a zaleciła natomiast maści ze środkami przeciwzapalnymi, które miałam wsmarowywać sobie w bolące stawy a zwłaszcza w staw nadgarstkowy, który w tym momencie moich zmagań z rozpoznaną w końcu chorobą był najbardziej poszkodowany. Staw dużego palca u nogi miał się coraz lepiej w przeciwieństwie do nadgarstka, który był spuchnięty, czerwony, błyszczący i tkliwy jak poprzednio staw u nogi. Znowu w nocy nie mogłam spać z bólu. Przed snem układałam tą moją dłoń z największym pietyzmem na poduszce i delikatnie przykrywałam kołdrą jak dziecko, którego nie chce się obudzić. Najgorzej było jak chciałam odwrócić się na drugi bok . Echhh.... katorga to była.
I tak do listopada 2010 r walczyłam z moją chorobą maściami i okładami z kapusty a Pani Doktor uspokajała czasami mój staw nadgarstkowy zastrzykami sterydowymi, które powodowały blokadę stawu i prawie brak bólu co mnie bardzo cieszyło i dawało krótkie wytchnienie. Jednak sterydy nie leczą choroby a mają bardzo poważne skutki uboczne, na tyle poważne, że takich zastrzyków dostałam tylko trzy czy cztery i koniec. Staw jednak coraz bardziej oblewał się tkanką zapalną i stawał się coraz mniej ruchomy.
W końcu minęło pół roku i rozpoczęłam leczenie Metotrexatem  w dawce 15 mg jeden raz w tygodniu. Po tygodniu stwierdziłam, że nic się nie dzieje, Pani Doktor uświadomiła mnie uprzejmie, że to tak nie działa, leki te działają z opóźnieniem i efekty zaczną być widoczne najwcześniej po miesiącu a nawet dwóch i więcej. Byłam bardzo niepocieszona wręcz zasmucona, zła i rozczarowana ofertą medycyny alopatycznej. Postanowiłam więc wspomóc się medycyną niekonwencjonalną  i wypróbować w końcu po raz pierwszy na mojej skórze czy ona działa czy nie działa. Dlatego też udałam się z wizytą do Homeopatki poleconej mi przez koleżankę, której córka została wyleczona z poważnej choroby i teraz cała jej rodzina leczy się u tej pani. Wizyta w gabinecie homeopatycznym była ogromnie miła i dosyć długa. Trwała ok 1,5 godziny. Doktor Homeopatka, nota bene lekarka chorób dziecięcych, wypytała mnie o tysiąc dziwnych rzeczy, drugi tysiąc dziwnych rzeczy ja opowiedziałam jej sama, zachęcona przychylnym słuchaniem (zupełnie jak nie u lekarza, który normalnie poświęca pacjentowi raptem 10 minut razem z wypisaniem recepty). Wszystko zostało skrupulatnie zanotowane. Potem pani się zastanawiała dosyć długo. Na koniec pokazała mi lek , który u niej kupiłam a drugi zleciła kupić w aptece. Oczywista były to leki homeopatyczne. Dosyć drogie, no ale skoro miały mnie uleczyć...
Zjadłam wszystkie tableteczki-kuleczki w ciągu 2-3 miesięcy, ale nie zadziałały  (: .Drugi raz już nie poszłam, w sumie nie dlatego, że się zawiodłam, ale bardziej ze względów finansowych. Koleżanka wyjaśniła mi, że leki nie podziałały, bo nie zawsze uda się za pierwszym razem dobrać odpowiedni lek. Ja doskonale to rozumiem, w końcu zwykli lekarze też  się mylą, zmieniają sposób leczenia w trakcie choroby pacjenta, tylko dlaczego ja mam za to płacić. Hmmm.... chociaż nawet mój ulubiony dr.House też się co chwila myli... Kurczę nikomu nie można ufać...
W końcu  Metotrexat podziałał, ale nie do końca. Nadgarstek był dalej zgrubiały, zablokowany ale trochę mniej bolesny. Stan zapalny dalej się utrzymywał i w dalszym ciągu smarowałam staw maściami przeciwzapalnymi. Dodatkowo choroba pomimo przyjmowania Metotrexatu postępowała dalej. Zaczęły pojawiać się nowe objawy - ból kolan (utworzyły się torbiele Bakera pod kolanami) i biodra, sztywność poranna, chodzenie po ścianach. Dalej bolały mnie ścięgna na szyi, chrupało jak obracałam głowę, miałam obolałe i zesztywniałe barki i cały kark. A w nocy bolał cały kręgosłup, miałam trudności z obracaniem się na drugą stronę. Pani doktor powiedziała, że choroba postępuje agresywnie. Zmieniła mi lek.
Chodziłam jeszcze na krioterapię i prądy, efekt był mierny.

W całym tym czasie orałam internet w poszukiwaniu innych metod leczenia. Siedziałam przy komputerze całymi dniami i nocami. Zaczęłam znajdować pojedyncze informacje, które złożone do kupy razem z tym co już wiedziałam wcześniej, zaczęły składać się w jeden obrazek. Jak puzzle. Jak niteczki jednej przędzy. Dowiedziałam się, że choroby można leczyć dietą a właściwie prawidłowym odżywianiem, że jest mnóstwo lekarzy leczących żywieniem, że diety te różnią się trochę między sobą ale główna zasada jest jedna - powrót do natury w odżywianiu, odrzucenie pokarmów przetworzonych, jak najwięcej żywej żywności. A ja oprócz tego, że nie jadłam mięsa, odżywiałam się katastroficznie.

Tak trafiłam na dr.Ewę Dąbrowską i jej dietę owocowo-warzywną, dr.Gersona, dr.Bircher-Bennera, dr.Budwig, dr.Hankiewicz, dr.Biernat-Kalużę a także głodówkę, lewatywę, dietę bez glutenu i inne . Oni wszyscy mówią jednym językiem i to jest spójne, logiczne zrozumiałe na chłopski rozum. 

A skąd wiem, czy mówią prawdę ? 
Jeżeli nie masz pewności, kto mówi prawdę a kto kłamie, zadaj pytanie sławnego rzymskiego sędziego Luciusa Cassiusa Longinusa Ravilla (II w. p.n.e.) - "Cui bono" czyli "Komu to miało przynieść korzyść ?"

O tym, czy i jak pomogły mi w mojej chorobie będę pisać w następnych postach.


cd : http://ulecz-sie-sam.blogspot.com/2013/03/dieta-drdabrowskiej-rzs-historii-mojej.html





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz