czwartek, 28 marca 2013

Jeżeli nic nie zmienimy - to nic się nie zmieni. Podsumowanie diety dr Dąbrowskiej

Czy ta dieta działa?
TAK!  TAK! TAK!  Dieta dr Dąbrowskiej DZIAŁA!!!! . U każdego będzie pewnie działać inaczej. Każdy z nas jest inny i inaczej reaguje. Jedna osoba ma tylko sztywność poranną, pobolewania -  z tym dieta prawdopodobnie da sobie radę w 100%. U innej osoby są już zmiany kostne, tu być może trzeba będzie zastosować nawet serię np. głodówek. U kogoś innego już samo pozbycie się bólu dzięki diecie wiele zmieni na dobre. U jednego więcej u innego mniej.
Każdy musiałby ją sam na sobie przetestować, bo naprawdę warto chociażby spróbować , na ile może ona pomóc w konkretnym przypadku.  Nic to nie kosztuje a efekty mogą być zaskakujące.

Jeżeli   n i c   nie zmienimy - to   nic się  n i e  zmieni.

Jednym słowem jeżeli oczekujemy jakichś zmian na lepsze  to - musimy  - zacząć -   coś  -  robić.

Spośród terapii, które znalazłam w internecie, ja wybrałam właśnie dietę dr Dąbrowskiej, bo wydawała mi się najmniej uciążliwa do zastosowania. Dieta leczy mnóstwo chorób, ale wymaga ciągłej pracy nad sobą, nie jest to łatwe i nie każdego stać na taką pracę.

Czytając książeczkę dr Dąbrowskiej byłam w euforii, czułam, że odkrywam lek na wszystkie choroby a zwłaszcza na RSZ, byłam pewna, że oto znalazłam cudowny lek, który za chwilę sprawdzę na sobie, wyzdrowieję i będę przykładem dla innych.
Tak do końca się nie stało, bo nadgarstek dalej nie wygląda na zdrowy, nie było spektakularnego wyleczenia, nie było cudu. Ale pomimo to wciąż dziękuję  Bogu za to, że pozwolił mi znaleźć w internecie informacje o diecie dr Dąbrowskiej i o innych tego typu terapiach np: dr Hankiewicz, terapii Gersona, dr Budwig, diecie Alleluja, dr Biernat-Kałuży, głodówce i lewatywie i wiele innych, o których z czasem będę pisać na tym blogu.

Wszystkie te terapie działają podobnie - wspomagają własne siły organizmu do walki z chorobą, nie powodują zatruwania organizmu (tak jak leki) oczyszczają organizm nie zatruwając go ponownie,     l e c z ą    a nie powodują kamuflowania objawów.

Moi znajomi widzą tylko mój pogrubiony nadgarstek. No niestety, nie stał się cud.
Ale przepraszam - jakie cuda  może mi zaoferować medycyna? Łykanie trujących tabletek, które są używane również na raka tylko w większym stężeniu? Leki przeciwbólowe i przeciwzapalne, które już mi wypaliły jedną dziurę w żołądku? Sterydy rujnujące cały organizm? Operację, która wcale nie wyleczy mi nadgarstka tylko go unieruchomi , tak tak , oferowano mi operację, która unieruchomi nadgarstek. Spytałam Pana Chirurga to po jakiego grzyba mam się poddać tej operacji? On powiedział, że po to żeby nie bolało, a nadgarstek i tak by się z czasem usztywnił i bez operacji.
To, kurczę blade, skoro mnie nie boli (bo stosuję dietę) i skoro nadgarstek i tak mi się usztywni , to po co operacja? Więc na razie z operacji zrezygnowałam. Tak na 100% to nie jestem pewna czy dobrze robię , ale zobaczymy jak sytuacja się będzie rozwijać. Na razie działam z dietą.

Tylko ja wiem, ile mi ta dieta pomaga, cały czas mam świadomość tego, że gdyby nie ta kuracja może byłabym już na wózku, ale mojej rodzinie zdaje się, że przesadzam. Oni nawet nie wiedzą jak mnie bolało, jak nie mogłam z bólu spać przez całą noc, jakie miałam problemy żeby zmienić pozycję w łóżku -  a to były tylko niewielkie objawy RZS, inni mają po stokroć gorzej.
Piszę właśnie post, a mój mąż mówi:
- No i po co tak piszesz ?  komu to pomoże ?  przecież ciągle jesteś na tej diecie i nie masz na niej     ż a d n y c h  sukcesów.
A ja mu na to:
- A to, że mnie nie boli, pomimo nie brania leków przeciw bólowych,  to nie jest sukces?
- A to, że choroba nie postępuje,  gdy jestem na diecie , to nie jest sukces?
- A to, że nie dopuszczam do tego, żeby choroba zawładnęła moim ciałem na tyle, żeby rodzina musiała się mną zajmować, to nie sukces?
Właśnie to wszystko jest sukcesem.
Chciałabym czasami nie stosować diety, żeby pokazać moim znajomym i rodzinie, do czego może doprowadzić nie stosowanie diety. Ale szkoda mi samej siebie, bo wiem, że zmiany mogłyby być już nieodwracalne. Rodzina moja, oprócz siostry i córki, która jest pielęgniarką, nie zdaje sobie sprawy z tego, jaką okropną chorobą jest RZS. Oni myślą, że to w jakim jestem dobrym stanie to jest normalne.

Mam przykłady wokół siebie jakie spustoszenie, pomimo brania leków, czyni ta choroba. Mojej koleżanki mama po kilkudziesięciu latach choroby i bólu, modli się o śmierć. Leży w łóżku powalona przez chorobę, od kilku lat zdana całkowicie na opiekę męża. Choroba praktycznie zjadła jej stawy. W szpitalu leżała pacjentka w moim wieku zwinięta z bólu w kłębek ale podjadająca czekoladki, które na osłodę przyniosła jej rodzina. Gdyby uwierzyła, że z każdą czekoladką powoduje większy ból to pewnie wszystkie wyrzuciłaby do kosza. Nie miała większych zmian, wystarczyłoby dwa tygodnie diety i zapanowałaby nad bólem.
Ja przy tych osobach czuję się zdrowa jak ryba!.
Chociaż nie jest łatwo, nie ma czarodziejskiej różdżki, która wyeliminowałaby chorobę na stałe. Trzeba wciąż od nowa wracać na dobre tory po grzeszkach kulinarnych ;)  Wiadomo nikt święty nie jest i każdy lubi zjeść sobie coś niedozwolonego, ale zawsze wiem, że powrót na dietę spowoduje cofnięcie się niepożądanych objawów o ile nie pozwolę aby zaszły za daleko. Dlatego bardzo pilnie obserwuję swój organizm i natychmiast reaguję gdy zaczyna dziać się coś niepokojącego.
Stosuję też czasami głodówki i zamierzam spróbować diety witariańskiej, ale o tym napiszę kiedy indziej.

Czy jestem przeciwko lekom i lekarzom ?
Nie, nie jestem. Uważam, że w ostrych przypadkach chorobowych i wypadkach -  leki i lekarze ratują życie i są niezastąpieni.
Ale z chorobami przewlekłymi nie radzą sobie dobrze.
Uważam też, że pacjent powinien mieć opcję wyboru między leczeniem dłuższym, mniej wygodnym, wymagającym wysiłku ze strony pacjenta, ale nieinwazyjnym, a leczeniem wygodnym, za pomocą chemii, bez wysiłku, ale szkodliwym dla zdrowia.
To ja chcę podejmować decyzję. Lekarze nie dają takiego wyboru.

cd:
http://ulecz-sie-sam.blogspot.com/2013/07/lekarze-ktorzy-lecza.html

niedziela, 24 marca 2013

Historia mojej choroby c.d.

I tak brałam sobie Metotrexat, choroba cały czas pomalutku postępowała, a nadgarstek dalej bolał, stawał się coraz grubszy. Stan zapalny powodował, że narastała coraz grubsza warstwa zapalna błony maziowej. Po za tym cały czas był bolesny i musiałam dodatkowo smarować go maściami  przeciwzapalnymi, to samo było ze stawem dużego palca u nogi. Tabletek przeciwzapalnych (Niesterydowych Leków Przeciw Zapalnych - NLPZ) nie mogłam brać z powodu wcześniejszej operacji żołądka. Inne stawy też bolały, puchły.
Pani Doktor Reumatolog stwierdziła, że leki już nie pomogą ani nie zatrzymają degeneracji stawu i skierowała mnie na operację nadgarstka, który stawał się coraz bardziej nieruchomy.
Wiedziałam, że trzeba będzie trochę poczekać. Udałam się do szpitala ustalić termin operacji. Czekałam dwie czy trzy godziny, aż Pan Ordynator biegający od gabinetu do gabinetu przyjmie w międzyczasie pacjentów.
W końcu moja kolej...Weszłam do gabinetu, gdzie siedziały jeszcze dwie sekretarki. Podałam skierowanie.
Ordynator obejrzał mój obolały nadgarstek. Zgiął go ile się dało w jedną i drugą stronę , sssssyknęłam z bólu...
Rozmowa była krótka.
Operacja za rok. !!!! 
Po konsultacji z drugim chirurgiem - prawdopodobnie trzeba będzie usztywnić staw. :(
Zaniemówiłam...
- Jak to...  moja choroba tak szybko postępuje, że za rok to mój nadgarstek nie będzie do niczego się już nadawał, pan Doktor chyba nie wie co to za choroba ... .b a r d z o   proszę aby pan Doktor się jeszcze chwilę zastanowił....
Ale Pan Doktor Ordynator popędził już w kierunku korytarza do drugiego gabinetu , czy na jakieś konsultacje.
Poczekałam jeszcze parę minut łudząc się, że za chwilę wróci ale niestety. Pomarudziłam trochę sekretarkom próbując je przekonać, że taki termin to za długo , ale nic nie wskórałam. :((
Byłam w szoku jak traktuje się pacjenta w szpitalu. Nie poświęcono mi nawet 5 minut. Nie wytłumaczono dlaczego mam tak długo czekać ani jakie będą konsekwencje takiego długiego terminu operacji. Zostałam potraktowana jak .... nawet nie potrafię określić jak kto. Czułam się jak skazaniec w sądzie, bez możliwości wypowiedzenia swojego zdania.
Zdesperowana poszłam do innego chirurga, prywatnie. Zapłaciłam również za zdjęcie rentgenowskie obydwóch nadgarstków, którego do tej pory 9po ponad pól roku leczenia) nikt mi jeszcze nie zlecił ( na kasę chorych) :((
Niezbyt miły (nawet za pieniądze) Pan Chirurg wszystko mi pięknie wytłumaczył a nawet narysował flamastrem na nadgarstku.
- A ile Panie Doktorze to będzie kosztowało???
- 3 tys. zł. Za tydzień operacja.
Fiu, fiu , ale na tyle to mnie nie stać.
I na tym skończyło się prywatne leczenie....
Panika , łzy w  oczach... znajomi pocieszali, nawet chcieli jakieś składki robić. Ale nie chciałam się na to zgodzić.
Pomału dotarło do mnie, że muszę jakoś dotrwać do tej operacji i muszę zrobić wszystko, co mogę aby dotrwać w jak najlepszym stanie.
Miałam iść po silniejsze leki do mojej Pani Reumatolog, ból był stały i upierdliwy.
Ale najpierw....
postanowiłam wcielić w życie to co do tej pory się dowiedziałam o leczeniu niekonwencjonalnym.
Do głodówki w tym czasie jeszcze nie "dorosłam".
Postawiłam więc na dietę dr Dąbrowskiej.

Dietę rozpoczęłam 1.02.2011 roku.

Dr Dąbrowska zaleca zrezygnowanie z tabletek pod kontrolą lekarza. Ja niestety byłam zdana sama na siebie i tabletki łykałam dalej.
Moja waga wtedy wynosiła 69,8 kg przy wzroście 170 cm. Hm... trochę przytyłam. Normalna moja waga zawsze wahała się ok. 58 kg.
Pierwszy i drugi dzień upłynął pod kątem bólu głowy.
Po tygodniu schudłam ok 2 kg. po dwóch 3 kg. Cały czas obserwowałam swój organizm. Chciałam, żeby    c o ś  zaczęło się dziać. Ale nauczyłam się cierpliwości, ta choroba uczy cierpliwości - na działanie Metotrexatu też trzeba było poczekać dwa miesiące.

Po drugim tygodniu zdałam sobie sprawę, że  j e s t    l e p i e j :) - tak ogólnie.

Z dnia na dzień tych zmian nie dawało się zauważyć -  były tak niewielkie, ale po 2-ch tygodniach już dało się odczuć zauważalną zmianę.

Zmniejszyła się sztywność poranna, pomału przestawałam "chodzić po ścianach" zwłaszcza rano do WC.
Szybciej zwlekałam się z łóżka, mniej bolały kolana, lepiej było z kręgosłupem, szybciej wchodziłam po schodach. Moja rodzina nawet nie wiedziała, że mam takie problemy. Tego na zewnątrz tak nie widać. Dla nich moja choroba to był mój chory nadgarstek i to wszystko.
Na diecie wytrwałam całe 6 tygodni. Pod koniec było trudno, czułam się słaba, głodu nie czułam ale ciągle coś podjadałam.
Schudłam do 61,1 kg,  razem spadło 8,7 kg.

Efekty diety po 6 tygodniach:

  1. Nadgarstek - przestałam smarować maściami przeciwzapalnymi - przestał mnie boleć w stanie spoczynku, podczas zginania też mniej boli, przedtem miałam uczucie jakbym założyła strasznie ciasną rękawiczkę teraz czuję większy luz w stawie, jest mniej spuchnięty
  2. Sztywność poranna ustąpiła prawie całkowicie - kilkanaście minut utrzymuje się tylko w prawej dłoni,
  3. Prawie całkiem zmniejszył się ból szyi i prawie całkiem zmniejszyło się chrzęszczenie ścięgien podczas obracania  i schylania głowy,
  4. Przestało całkowicie boleć prawe kolano, nie jest już gorące, zmniejszył się mały obrzęk, mogę normalnie chodzić , pozostała mała torbiel Bakera, praktycznie z tyłu kolano jest trochę wybrzuszone, ale nie boli,
  5. Zmniejszyła się o 80% narośl (chrzęstna?) w wewnętrznej części lewego nadgarstka,
  6. Ustąpiła słabość podczas wchodzenia po schodach - przedtem nogi uginały się pode  mną, nie miałam siły,
  7. Całkowicie ustąpiła sztywność i bolesność karku i ramion,
  8. Przestało boleć biodro.
  9. Przestał mnie boleć kręgosłup. Przedtem kładłam się z bólem kręgosłupa i z bólem wstawałam. Podczas zamiatania podłogi i mycia głowy drętwiała mi część lędźwiowa i musiałam co chwila odpoczywać,
  10. Ustąpiły całkowicie fale gorąca związane z menopauzą
  11. Zmniejszyło się swędzenie głowy i czoła.
Oprócz wymienionych wyżej  korzyści pojawiły się dodatkowe bonusy takie jak: 
- znowu mogłam umyć zęby prawą ręką, 
- mogłam nacisnąć klamkę prawą ręką, 
- mogłam przykryć się kołdrą prawą ręką, 
- łatwiej mi było ubrać czy rozebrać sweter
- mogłam obrać ziemniaki,
- pokroić chleb
- zamiatać podłogę,
- kosić trawę,
-  i mnóstwo takich małych codziennych czynności , które przedtem były niemożliwe do zrobienia ze względu na ból nadgarstka, i które wymagały pomocy rodziny. Na co dzień nawet nie zwracasz uwagi, że takie czynności istnieją.
Bardzo się bałam, że choroba zaatakuje mi drugą rękę i tym samym pozbawi mnie całkowicie samodzielności i tak już częściowo odebranej przez niesprawność prawego nadgarstka.

Byłam zachwycona wynikami :) Nie stosowałam żadnych leków przeciw bólowych przestałam stosować maści przeciw zapalne na nadgarstek.
Ustąpiły prawie wszystkie objawy. Przestały pojawiać się nowe. Piszę prawie, bo nie zniknęło całkowicie zgrubienie nadgarstka. No i trochę bolało przy zginaniu, ale o wiele mniej.
Niestety spodziewałam się cudu, czyli całkowitego ozdrowienia. Myślałam, że po diecie wszystko wróci do stanu sprzed choroby. Że będę normalnie zginać nadgarstek. A tu lekkie rozczarowanie.
.
Ale teraz już wiem, że zmiany poszły już za daleko, żeby liczyć na to, że jedna 6 tygodniowa dieta poradzi sobie z tak mocno zmienioną już tkanką.
Dr Dąbrowska pisze, że w ciężkich chorobach a do takich zalicza się RZS dietę należy powtarzać dwa razy do roku a w historii choroby jednej z pacjentek przeczytałam tu , że  " w czasie pół roku przeprowadziła 4 sześciotygodniowe kuracje dietą z przerwą 3 tygodniową po każdej kuracji."
Tombak w swoich książkach też pisze o tym, że oczyszczania trzeba powtarzać aż do pełnego wyzdrowienia, a później systematycznie je stosować.

Po przemyśleniu całej sytuacji stwierdziłam, że:
-  jestem całkiem zadowolona z wyniku zastosowania diety
-  będę znowu przeprowadzać kurację, żeby poprawić kondycję nadgarstka i nie dopuścić do dalszych   zmian.

Po diecie przeszłam na zdrowe odżywianie. Pomału zaczęłam wprowadzać inne produkty: kasze, chleb, ziemniaki, tłuszcze. W końcu zaczęłam jeść normalnie.

Po ok. 1,5 miesiąca zaczęły pojawiać się znowu objawy choroby. Po 2-ch miesiącach zaczęłam  znowu dietę. Tym razem tylko 6 dni. Starczyło na 40 dni bez diety.
Potem znowu dieta 5,5 tygodnia. Starczyło na 60 dni bez diety.
Zaznaczam , że nie stosowałam tzw. "przypominajek" tzn. raz w tygodniu jeden dzień diety lub tydzień diety raz w miesiącu dla podtrzymania efektów. Gdybym stosowała "przypominajki" prawdopodobnie mogłabym wytrzymać dłużej bez dłuższej diety.

Summa summarum:
- gdybym mogła cofnąć czas i znalazłabym się na początku mojej choroby jeszcze zanim spowodowała zmiany w nadgarstku, zastosowałabym natychmiast dietę dr Dąbrowskiej lub głodówkę i zmianę odżywiania.
- radzę każdemu, u kogo dopiero zaczęły się jakiekolwiek zmiany czy ból, przejście na dietę dr Dąbrowskiej.

Dieta działa przeciwbólowo i przeciw zapalnie.
Mama kolegi mojej córki też choruje na RZS i nie funkcjonuje bez  plastrów przeciw bólowych, takich co się stosuje przy bólach rakowych. Ostatnio okazało się , że miała napad takich bóli - pomimo plastrów, że zabrało ją z domu pogotowie zwiniętą w kłębek.
Gdy wróciła do domu pożyczyłyśmy jej do przeczytania książeczkę dr Dąbrowskskiej. Zastosowała dietę. I była szczęśliwa, przestała używać plastry przeciw bólowe.!


W międzyczasie dowiedziałam się,  że na RZS może wpływać również mleko i nabiał a także jajka. Dlatego od 25.082011roku przeszłam na dietę WEGAŃSKĄ.

Często grzeszę ;) - jedzeniowo. A te grzeszki powodują nasilenie objawów. Jakieś bóle, kłucia, opuchlizna zawsze ratuje mnie dieta - dieta dr. Dąbrowskiej  jest dla mnie ratunkiem


cd: http://ulecz-sie-sam.blogspot.com/2013/03/jezeli-nic-nie-zmienimy-to-nic-sie-nie.html





piątek, 22 marca 2013

Dr Ewa Hankiewicz - lekarz


Zbawienne oczyszczanie

Śmierć pojawiła się u Ewy miesiąc po porodzie. Stanęła przy łóżku i czekała na jej duszę. Była pewna swego: spowodowała raka macicy i dwa ciężkie krwotoki.
No i proszę, po trzecim dusza Ewy uleciała w górę. Ale medycy łaps duszę za nogi. To śmierć ją za głowę. Tak się szarpali, aż dusza wróciła do ciała. Przy czwartym wylewie krwi lekarze również się uszarpali z kostuchą. Ta pomyślała ze złością: "Jako chcesz tak się wierć, wszędzie cię dosięgnie śmierć. W końcu twoja choroba jest nieuleczalna. Poczekamy." Nie doczekała się śmierć. Ewa Hankiewicz, lekarka, poprosiła w szpitalu o separatkę. W tajemnicy przed całym światem odstawiła leki i jedzenie. Piła tylko własną urynę, którą się również nacierała. Minął tydzień, drugi, wciąż żyła, a nawet nabierała sił. Po 5 tygodniach postu urynowego wstała. Uleczona. Przyglądała się bezradności lekarzy na co dzień. Przed czternastu laty ukończyła lubelską Akademię Medyczną. Zrobiła specjalizację z neurologii. Pracowała w szpitalu, jeździła z pogotowiem. Medycyna konwencjonalna nie umiała wyleczyć wielu schorzeń neurologicznych. Ba nie radziła sobie ze zwykłymi korzonkami. Goryczy dopełniła w Ewie śmierć jej brata. W ciągu dwóch miesięcy zmarł na nierozpoznanego chłonniaka złośliwego. A może zabiła go chemia? Dzisiaj Ewa myśli, że chemia. 
Straciła wiarę w sens medycyny. Chciała nawet zrezygnować z zawodu. Wybrała jednak inną drogę. Zaczęła uczyć się medycyny niekonwencjonalnej na różnych kursach. Wszystkie techniki lecznicze i diety próbowała na sobie. Pewnego dnia zrozumiała, skąd bierze się medyczna bezradność. Lekarze widzą każdy organ osobno i każdy osobno leczą. Ona patrzyła na chore miejsce w zestawieniu z całym organizmem.
Była pierwszą swoją pacjentką - sama sobie uratowała życie mimo dwukrotnej śmierci klinicznej. Od tego czasu doktor Ewa wykorzystuje całą wiedzę medyczną i niekonwencjonalną do diagnozowania i terapii. W lecznictwie tradycyjnym samo gruntowne przebadanie pacjenta bywa drogą krzyżową - długą, męczącą i kosztowną. A mądre urządzenia zawodzą. Ofiarą błędu w badaniu padł ojciec Ewy. W miejscu dwukrotnego operowania przepukliny pojawił się nowotwór o kształcie kalafiora. Córka namówiła ojca na post urynowy. Po siedmiu dniach badania szpitalne nie wykryły śladu guza. Mężczyzna jednak bardziej wierzył "szkiełku i oku" niż córce. Przerwał post. Wkrótce guz przebił się do jamy brzusznej. Ojciec żył jeszcze pół roku. Z pokorą pił urynę, dzięki czemu nie musiał brać morfiny i nie cierpiał.
Badanie pacjentów i diagnoza zabiera Ewie kilkanaście minut. Robi to radiestezyjnie (wahadełkiem) oraz akupresurą (badaniem punktów na stopie). Nie można oddzielić serca od jelit - mawiał profesor Garnuszewski - wybitny specjalista od akupunktury. Ewa Hankiewicz lubi powoływać się na tę myśl. Podczas pierwszej wizyty pacjenta przeprowadza bardzo długi wywiad. Po latach praktyki stwierdziła parę prawidłowości. Na przykład większość pacjentów, bez względu na rodzaj choroby, cierpi na zaparcia. Z kolei astmatycy lubią mleko i jego przetwory. Tymczasem tylko do czwartego roku życia nasz organizm produkuje enzymy umożliwiające trawienie mleka. Potem, połowicznie rozłożone, wędruje z krwią zostawiając w naczyniach wieńcowych rodzaj śluzu, który szkodzi oskrzelom, płucom i sercu. Pewien mężczyzna dostał zawału po 10 latach wypijania 2 litrów mleka dziennie. A jeśli chodzi o raka piersi, Ewa stwierdziła, że wszystkie jej pacjentki z tą przypadłością nosiły staniki z fiszbinami! Metalowe druty zakłócają energię tych delikatnych części ciała.
Najpierw trzeba oczyścić organizm. Dzisiaj przeciętny człowiek ma mało ruchu, kupuje żywność przetworzoną i skażoną chemią, więc nosi w jelitach od 6 do 20 kilogramów kału! W ich poskręcanych załomkach latami odkładają się kamienie kałowe. Potrafią zalegać tam 20, a nawet 30 lat i promieniują na najbliższe narządy toksynami. Są jak bomba jądrowa, wywołująca łańcuch reakcji. Powstaje nawet trupi jad.
Zapomnieliśmy o lewatywach, które do końca dziewiętnastego wieku powszechnie stosowano jako zdrowe czyszczenie jelit. Modne dzisiaj tabletki na przeczyszczenie niszczą wyściółkę jelit, ale nie ruszają kamieni kałowych. Tymczasem nawet Biblia nakazuje, by dynię wydrążoną i napełnioną wodą zawiesić na drzewie, a rurkę bambusową dołączyć... Należy również oczyszczać wątrobę. Medycyna tybetańska uważała ją za królową, która karmi wszystkie narządy puste i pełne. Prawie każdy człowiek, choć o tym nie wie, ma kamienie w drogach żółciowych, a jego wątroba gorzej przez to pracuje. Przynajmniej raz w roku powinno się ten organ wypłukać. Nie jest to przyjemny sposób, ale czego się nie robi dla zdrowia? Kuracja ta trwa miesiąc i polega na wypijaniu określonych ilości oliwy z oliwek oraz świeżego soku cytrynowego, a także okładaniu brzucha ciepłymi kompresami z rycyny. Wątroba podnosi wówczas larum i produkuje ogromne ilości żółci, która usiłuje się przedostać kanałami do żołądka. Ale drogę tamują jej kamienie. W przewodach wytwarza się duże ciśnienie. Sok z cytryny zmiękcza kamienie (wyglądają jak grudki z ciemnozielonego wosku), ciepły kompres rozszerza drogi żółciowe i w końcu żółć przepycha kamienie do jelit, skąd wydostają się na świat. Przez dwa dni człowiek czuje się, jakby mu przejeżdżał po brzuchu walec drogowy, który wyciska wszelkimi otworami całe świństwo z wątroby, jelit i żołądka. Kiedy pacjeny zobaczy, jakie paskudztwo miał w sobie, zaczyna rozumieć, na czym polega zdrowie.
Organizm oczyszczony i wzmocniony sam zaczyna się uzdrawiać.
Pacjenci czasem zgłaszają się z inną chorobą, a leczy się inną. Do gabinetu Ewy w Łomży, wniesiono mężczyznę, który nie chodził. Cierpiał na świąd skóry. Ewa stwierdza zator w tętnicach udowych. Na miejscu kompleksowo stosuje akupresurę, bioterapię i pole elektromagnetyczne. Zadaje "pracę domową" pacjentowi i jego żonie: czyszczenie wątroby, dieta i masaże. Na następną wizytę "w sprawie świądu" pacjent wszedł na trzecie piętro o własnych siłach. Ludzie przychodzą tu zazwyczaj, gdy wszystkie inne metody zawiodą. Kobieta z gośćcem przewlekłym straciła już nadzieję na wyzdrowienie. Po 10 dniowym poście urynowym oraz nacieraniu i okładach moczem zapomniała o chorobie. Podobnie jak stary rolnik z ciężką astmą: po 11 dniach całkowitego postu urynowego zadzwonił, że nie bierze już leków i właśnie robi sianokosy. 
Zgłosiła się raz młoda kobieta z nowotworem piersi. Czekała ją amputacja i chemioterapia. Z wywiadu okazało się, że całe życie cierpiała na zaparcia. Doktor Ewa stwierdziła złogi w drogach żółciowych oraz zmiany w macicy i jajnikach. Zaleciła odtrucie organizmu, zmianę diety, lewatywy, codzienną akupresurę (masaż stóp), okłady z moczu na piersi, okłady na brzuch z rycyny. Następnie zrobiła fantomową, bezkrwawą operację. Półtora miesiąca później guzy piersi zmalały o połowę, a kobieta wyglądała dziesięć lat młodziej i wróciła jej radość życia. Inna młoda kobieta trafiła do Ewy po kilkuletnim, bezskutecznym leczeniu lęków. Strach tak ją paraliżował, że nie ruszała się z domu bez obstawy i telefonu komórkowego. Okazało się, że miała zmiany w nerkach i kręgosłupie. Ewa przeprowadziła zabieg regresingu: w poprzednich wcieleniach kobieta była torturowana, przebita nożem, tonęła, płonęła. Lekarka do swej terapii dołączyła wizualizacje i afirmacje. Polega to na pisaniu codziennie jakichś pokrzepiających zdań. Na przykład: Ja Anna, jestem zdrowa, szczęśliwa i bezpieczna, mam wymarzoną pracę i miłość. Potem 10 razy: Ty Anno, jesteś zdrowa... Wreszcie 10 razy: Ona, Anna, jest zdrowa....
Często uleczeni już pacjenci przynoszą całe zeszyty zapisane różnymi afirmacjami. Do Ewy przyjeżdżają również lekarze. Przywożą pacjentów, którym nie potrafią już pomóc. Niekiedy sami są chorzy. W czasie długiej wizyty Ewa tłumaczy im jak bardzo serce zależy od jelit, i co leki niszczą, zamiast leczyć. Pod koniec spotkania lekarze wykrzykują: I co ja mam teraz zrobić? Przecież ja truję a nie leczę! Ewa uzdrawia przypadki mniej i bardziej zaawansowane. Ale rokowania są tym lepsze, im mniejsza była ingerencja w organizm. Chemia i operacje, nawet biopsja (czyli pobranie wycinka guza do badań) zmniejszają zdolność organizmu do regeneracji. Niedowiarki mówią, że ludzi leczy autosugestia. Jeśli nawet: dlaczego ironicznie mówić o sile, która ratuje życie? Skoro to proste, to czemu lekarze nie potrafią u swoich pacjentów uruchomić takiej siły? Czy szlachetniej jest umrzeć na stole operacyjnym, niż uratować życie autosugestią? Ale siła autosugestii nie wyczerpuje tematu. Dowodzą tego przykłady uzdrawiania zwierząt. Pewien hodowca poprosił Ewę do chorej krowy, której nie goiła się rana po cesarskim cięciu. Lekarka zobaczyła, że zwierzę leży na gumowym materacu i w miejscu napromieniowanym. Wystarczyło przenieść legowisko, materac zamienić na słomę i doładować zwierzę bioenergią. Inną krowę dr Ewa wyleczyła z opuchlizny kończyn. Mając tylko kępkę włosów z jej ogona leczyła zwierzę na odległość wahadłem, tak zwanym dużym Izisem. A pewien sznaucer cierpiący na brucelozę, któremu groziło już uśpienie, wbiegał do niej na 3 piętro, kładł się i leżał spokojnie, póki wahadło kręciło się nad chorym miejscem. Gdy się zatrzymywało, wychodził. Pies żyje do dzisiaj.
Ewa uważa, że jedną z najskuteczniejszych kuracji jest urynoterapia. Mocz wykorzystuje się do picia, okładów i nacierań. Ale po uprzednim poście. Nie należy tego robić samemu i bez konsultacji z Ewą Hankiewicz, która pracuje ze swoim asystentem, Grzegorzem Szymańskim, naturoterapeutą. Oboje wiele wysiłku wkładają w wytłumaczenie ludziom, że mogą się leczyć sami. Skończyła wiele kursów i nabyła wiele umiejętności, dzięki którym może leczyć nie tylko ciało człowieka, ale również jego myśli i otoczenie. Akupunktury uczył ją profesor Garnuszewski, chirurgii fantomowej - Nora Nix. Stosuje hipnozę, radiestezję medyczną, laseroterapię, ziołolecznictwo, homeopatię, olejoterapię, akupresurę, bioterapię, chromoterapię (leczenie kolorami). Włącza również inne, subtelniejsze metody. Na przykład wiedzę o feng shui i kwiatach. Pewna pacjentka miała raka macicy z przerzutami do płuc. Rozmowa ujawniła, że w jej sypialni rozpanoszył się bluszcz. Pokrywał cały sufit. Wyrastał z małej doniczki, więc czym żył? Energią kobiety. Leczenie trzeba było zacząć od wyrzucenia rośliny. W rodzinnej kamienicy Ewy w Lublinie ponad 40 osób zmarło na raka. To nie przypadek. Dom stoi na silnej żyle wodnej. Zawsze trzeba zbadać radiestezyjnie otoczenie, w którym żyjemy - powtarza lekarka każdemu ze swych pacjentów. Uwaga! Terapie oliwą i uryną można przeprowadzać tylko pod okiem lekarza lub terapeuty.



Żródło: TU

Agata Bleja
Fot. autorka

środa, 20 marca 2013

Historie pacjentów - dr Ewa Hankiewicz-Miącz


CHCESZ ŻYĆ? PRZYJEŻDŻAJ!


Ewa Miącz (d. Hankiewicz)
Świeże powietrze jest wyjątkowo przyjemne. Można się wybrać na spacer po ośnieżonym parku zdrojowym albo po miasteczku. I jeszcze wpaść do "Eweliny", gdzie dobrze dają jeść. Ale to nie jest propozycja dla ludzi, którzy do Nałęczowa przyjechali głodować.
Dom wygląda na opustoszały, jeśli nie liczyć gospodyni, podejrzliwej i zniecierpliwionej tym, że licho znowu kogoś przyniosło. Dostrzegam Ewę Miącz. Z ożywieniem mówi, że dzieją się tu naprawdę ciekawe rzeczy. Dziwnie to brzmi, bo wszędzie jest cicho. Gdzie to się dzieje? Za którymi drzwiami? Korytarzem przemyka mężczyzna - biały jak ściana.
Ewa Miącz (dr Hankiewicz) jest lekarką, neurologiem. Od wielu lat łączy medycynę konwencjonalną z niekonwencjonalną. Kiedy poważnie zachorowała, któryś z jej kolegów powiedział: "Masz pecha". Ona jednak zaordynowała sobie głodówkę i zaczęła się leczyć uryną. Przestała jeść mięso, białko i skrobię. Wyzdrowiała. Ta historia to jej wizytówka, ważniejsza niż literki dr med. przed nazwiskiem.
W Nałęczowie jest kilkunastu kuracjuszy, którzy pod jej okiem głodują i piją mocz. Każdego wieczora spotykają się, żeby wspierać się nawzajem, słuchać wykładów, zadawać pytania.

Dzień dobry. Przyjechałam z Warszawy, nie jestem chora


Kiedy się przebywa z tymi ludźmi, trudno uwierzyć, że cokolwiek im dolega, i że nie jedzą przynajmniej od paru dni. Na zdjęciu, od lewej: Genowefa, Paulinka, Stanisław, Katarzyna i Lucyna.
Na wieczorne spotkanie przychodzą wszyscy. Za dnia wydawali się bez sił, ale teraz nie robią już takiego wrażenia. Śmieją się, żartują. Mówią po kolei, ile dni każdy z nich spędził na głodówce: 5, 6, 9, 10. Dziwne, że żyją.
Wszyscy poodstawiali leki. Nawet Kasia, która ma cukrzycę. Najpierw przez pół roku zmniejszyła dawki insuliny, potem w ogóle z niej zrezygnowała. Kilka razy dziennie sprawdza poziom cukru we krwi. Jest w normie. Dziewczyna z cukrzycą i bez insuliny chodzi, a przecież lekarze mówią, że bez insuliny powinna umrzeć! Mężczyzna, którego za dnia widziałam na korytarzu, ten taki blady i słaby, to Jacek. Od lat leczy się na astmę. Zadyszki dostawał po wejściu na kilka stopni schodów. Tymczasem podczas kilkugodzinnej rozmowy ani razu nie widziałam, aby miał duszności. To podobno skutek wcześniejszego odstawienia skrobi i obecnej wielodniowej głodówki. - Efekty są piorunujące - mówi. - Dziwię się, że tych sposobów nie odkryła medycyna konwencjonalna. Nie musiałbym się męczyć tyle lat.
Po domu biega 7-letni Paweł. Podobno też ma astmę, ale od kilku dni nikt nie widział, żeby się dusił. Nie przyjmuje żadnych leków. Nie jest też na głodówce. Ewa Miącz uznała, że wystarczy, jak zmieni dietę. Je tylko owoce.

Mam 70 lat. Jestem po dwóch zawałach i zatorze mózgu...


Gimanastyka tak zostala pomyślana, żeby pobudzić wszystkie receptory w ciele. Temu właśnie służy szczypanie i nacieranie uszu. Na zdjęciu: Stanisław, Ewa, dr Ewa Miącz i w rogu Paweł.
- Niech pani tak nie mruga - żartuje z mojej miny jowialna pani biolog. - To nic takiego (śmiech). Już czwarty dzień nic nie jem. Nie widać? Czuję się doskonale!
Cały czas stara się podkreślić, że nie przywiodły jej tutaj jakieś tam czary-mary. Trafił swój na swego: naukowiec na lekarza.
- W tym czasie, kiedy pierwszy raz przyszłam do pani Ewy Miącz, ciągle jakaś nostalgia mnie ogarniała. Z nikim nie mogłam rozmawiać, bo zaraz płakałam. Po 4 miesiącach zaleconej przez nią diety - na jarzynach, surówkach, bez mięsa - zrobił się ze mnie świergolatek. Wygasł mój apetyt, który wcześniej był szalony (kotlet; mało jeden - dwa; mało dwa - trzy i tak dalej). Wszyscy mi mówili: "O, padniesz, padniesz, osłabniesz". A było odwrotnie: poczułam się silna. Tylko wcale nie chudłam. Pani Ewa w końcu powiedziała: "Waga jest za duża. Musi pani przejść na głodówkę". Dlatego tu przyjechałam. Przyznam szczerze, że potwornie się tej głodówki bałam. Nie wyobrażałam sobie, jak ja to wytrzymam. No bo w domu - od razu omdlenia. I co się stało? Nogi kiedyś miałam obrzęknięte, a teraz w pęcinach są naprawdę wzorowe. I na spacerach podchodzę pod każde wzniesienie.

 Jestem Genowefa. Mam 60 lat. Chorowałam całe życie...


Chodzenie boso po śniegu można polubić. To świetny sposób na zahartowanie się. Na zdjęciu Ewa Miącz.
Genowefa jest pupilką grupy. Wystarczy, że otworzy buzię, a już wszyscy się śmieją.
- Głoduję dopiero 9 dzień, a byłam obraz nędzy i rozpaczy (śmiech, zupełnie jak w sitcomie). Od listopada ubiegłego roku miałam wysoką temperaturę i silny ból w stawach. Codziennie. 
Wzięła oddech, odsunęła się trochę, żeby móc lepiej pokazywać, co się z nią działo.
- Przez 2 tygodnie leżałam w domu, później trzy tygodnie w szpitalu. Potem mnie operowali. To znowu kolano mi spuchło. Miałam punkcję. Trochę w domu byłam i znów w szpitalu. Przy prześwietleniu wyszło, że mam raka. A to nie rak. I tak dalej: uczulenie, zastrzyki, gorączka... 
Historia choroby jest długa. Kobieta opowiada ją tak barwnie, że wszyscy pękają ze śmiechu.
Genowefa mieszka pod Lublinem. Od Ewy Miącz dowiedziała się, że w jej domu złamane zostały chyba wszystkie zasady Feng Shui i radiestezji: łóżko na skrzyżowaniu żył wodnych, pokój w bluszczach. Na dodatek nad wezgłowiem jej łóżka Matka Boska Bolesna, a nad łóżkiem męża - Jezus w koronie cierniowej. I mieli, co chcieli: ciernie i boleści.
Nękał ją coraz większy ból w stawach. Nie mogła już chodzić. Dostawała maści do smarowania, ale po tygodniu stosowania znowu było źle. Ewa Miącz uznała, że przyczyny dolegliwości należy szukać nie w stawach, ale w złej diecie. Dlatego zaordynowała głodówkę. (Genowefa przyznaje: "Ja nie jadłam, tylko żarłam. Ogromne ilości i szybko: ciach, ciach, ciach, na pół, na ćwierć i myk, myk.") Organizm oczyszczał się dość burzliwie.
- Walczyłyśmy o życie - mówi Ewa Miącz. - Było wiele sygnałów świadczących o skrajnym wyczerpaniu sił życiowych. Zasadniczą walkę wygrałyśmy. Wróciła sprawność kolan. I to, co najbardziej jest teraz istotne, to brzuch, jelita i drogi rodne, a nie stawy, które były pretekstem do przyjazdu.

Robimy Genowefie zdjęcia

- Jeszcze w życiu nikt mi tylu zdjęć nie robił! No, chyba że rentgenowskich - mówi ze śmiechem. Nazywam się Ewa. Przyjechałam tu z rozpoznaniem: rak piersi Ewa wytatuowała sobie kiedyś kreski pod oczami i na powiekach, żeby na zawsze już była odstawiona jak należy. Ciekawe, kiedy jej zżółkła cera. I od czego: od solarium czy od raka?
- Mój dzidziuś (trzy latka ma) tak się mocno przytulił do piersi, że zabolało. Za dwa dni zrobiłam badania i wyszło, że to nowotwór złośliwy, nieoperacyjny. Co mnie może czekać? Chemia? Lampy? A potem własne dziecko mnie nie rozpozna. Nie wierzę lekarzom. No bo co oni mi proponują? Leczyć nieuleczalne? 
O dr Miącz przeczytała w gazecie. Zadzwoniła do niej i usłyszała: "Chcesz żyć? Przyjeżdżaj!" Nie wierzyła już nikomu, ale wsiadła w pociąg i przyjechała. "Nie jedzą, a żyją i jeszcze się śmieją?" - pomyślała zdumiona. W Nałęczowie okazało się, że rak piersi to pryszcz w porównaniu z tym, co ma w jelitach, nerkach i wątrobie. Jak jej się terapeutka dobrała do receptorów, to z bólu się popłakała. USG wykazywało, że wszystko jest w normie, a tu wszystko było źle. "To nie wiedzieli tego ci, co się tyle lat uczą?" - w Ewie miesza się rozgoryczenie i poczucie przegranej. Ale także podejrzliwość. Nie chce wyjść na pierwszą naiwną. Ciągle o coś pyta. Chce żyć. Ma czworo dzieci. Następnego dnia zaczyna głodówkę, razem z innymi będzie piła mocz. 
Nie ona jedna ma raka. Stanisław jest już po chemii i po operacji. Teresa wie o nowotworze z USG, ale nie chce się dać pokroić. 
- Moim zdaniem, Ewa powinna z tego wyjść - mówi dr Miącz - trzeba tylko cierpliwości. Uczestniczenie w życiu kuracjuszy sprawia mi, dziennikarce, pewną trudność. W planie dnia brakuje trzech pozycji: śniadanie, obiad, kolacja. W końcu jednak idę jeść, ale tak jakoś ukradkiem, żeby nikomu nie sprawić przykrości.
Zamiast śniadania jest gimnastyka. Ćwiczenia są proste: opukuje się palcami głowę, naciąga włosy, naciera uszy, uciska szczęki, masuje się ramiona, ręce, uda, łydki, stuka się piętą o podłogę. To rozgrzewa. Kuracjusze idą na dwór i boso chodzą po śniegu. Wracają rozbudzeni, roześmiani. Chowają się w pokojach. Kto na lewatywę - znika w łazience, kto na masaż - idzie do gabinetu. Potem niektórzy kładą się do łóżek. Koło południa może wybiorą się na spacer. A wieczorem znów będą o sobie opowiadać: 
"Jestem rolniczką, korzystałam z wielu szpitali, od 1992 roku mam na nogach otwarte rany..." 
"Moja córka Paulinka nie ma czucia od pasa w dół..."
"Przyjechałam tu 3 dni temu, lekarze kazali mi się już pożegnać z dziećmi..."

Żródło TU


niedziela, 17 marca 2013

To co najprostsze jest najgenialniejsze - wywiad z dr Ewą Hankiewicz


Mój organizm nie boi się niczego

To co najprostsze jest najgenialniejsze  - mówi doktor -  neurolog i witarianka Ewa Hankiewicz.

Poniżej prezentujemy wywiad z panią doktor, który okazał się być monologiem. 

 

Studia medyczne wybrałam z powołania - chciałam pomagać ludziom. Byłam gorliwą studentką. Nawet egzamin z neurologii zdałam na celujący, chociaż rzadko stawiano takie stopnie. Tak więc, nie przypadkiem, zostałam neurologiem. Już wówczas zaczęłam studiować leki bardziej pod kątem ich działań ubocznych niż leczniczych i swoim pacjentom starałam się dobierać leki właśnie pod kątem ich najmniejszej szkodliwości. Starałam się też zlecać więcej zabiegów niż leków.

W swojej specjalizacji neurologicznej spotykałam się z chorobami, w stosunku do których konwencjonalna medycyna jest całkowicie bezradna: stwardnienie rozsiane,  Parkinsonizm, guzy mózgu, choroba Alzheimera, zresztą dotyczy to również "zwykłych" korzonków, czy migren. Sama cierpiałam na uporczywe migreny przez kilkanaście lat. Już jako neurolog codziennie brałam pyralginę w zastrzykach, aby pozbyć się bólów głowy. Wtedy właśnie nie mogąc pomóc ani sobie, ani wielu moim pacjentom, zaczęłam zastanawiać się nad tym, że tu chyba jest coś nie tak.

Od dziecka byłam bardzo chorowita: przeszłam wiele chorób, miałam duże zmiany w kręgosłupie, a w wieku 20 lat pozbawiono mnie pęcherzyka żółciowego,  miałam tam ze 140 złogów. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że stosując odpowiednią dietę, można w kilka dni złogi te wyczyścić, zachowując pęcherzyk. Na egzaminie praktycznym z chirurgii na pytanie: czy złogi w pęcherzyku są zagrożeniem, prawidłowa odpowiedź miała brzmieć: tak, jest to stan przedrakowy i jedynym rozwiązaniem jest wycięcie pęcherzyka. Tak więc, gdy stwierdzono u mnie kamienie, biorąc pod uwagę wiedzę, którą zdobyłam na studiach, posłusznie poszłam na operację. 

Myślę, że właśnie od tego czasu zaczęły się moje poważne problemy zdrowotne. Miałam bóle głowy, chory kręgosłup, miałam paradentozę, problemy z układem trawiennym. Sama będąc chorą i na co dzień lecząc ludzi przykutych do łóżka z powodu chorób neurologicznych, widziałam swoją wielką bezradność. I znowu zapaliła się czerwona lampka - że coś tu nie tak. 

Punktem zwrotnym w moim życiu, nie tylko rodzinnym, ale także zawodowym, była choroba i śmierć mojego brata, który umarł z powodu chłoniaka złośliwego. W tym czasie interesowałam się już medycyną alternatywną. Nie zdążyłam jednak pomóc bratu. Wcześniej, nawet niż sam nowotwór, zabiła go chemia, którą go leczono. Zabiła go tak szybko, że nawet nie zdążyłam zastosować urynoterapii, o której czytałam. Wpadłam w depresję. Byłam w tym czasie przed egzaminem specjalizacyjnym właśnie z neurologii, gdy wpadła mi w ręce książka Mai Błaszczyszyn "Dieta życia". Przeczytałam ją jednym tchem, a następnego dnia zaczęłam  już stosować. I o dziwo - jedząc głównie surowe warzywa i owoce w przeciągu dość krótkiego czasu stanęłam na nogi. Zdałam egzamin i wróciła mi chęć do życia. Pozbyłam się większości moich chorób. Przez pół roku leczyłam się tą dietą, ale gdy poczułam się dość dobrze, powróciłam do tak zwanej "normalnej" diety. Dolegliwości odzywały się od czasu do czasu . Ale nie były, aż tak jak wcześniej, dokuczliwe. Nie zastanawiałam się jeszcze wtedy nad wpływem diety na zdrowie. Urodziłam dziecko, no i problemy zaczęły się od nowa: krwotoki, szpital, śmierć kliniczna, operacja po operacji, no i diagnoza - wyrok: brak szans na wyleczenie. Wtedy przypomniałam sobie o poście i urynoterapii.  Przypomniałam sobie o nich, gdy po dłuższym niejedzeniu po operacji, podano mi pierwszy posiłek. Zażyczyłam sobie, aby przyniesiono mi z domu ryż z marchewką. Myślałam wówczas, że jest to jedzenie, w tym momencie dla mnie, najzdrowsze pod słońcem. No i zaczęło się znowu - gorączka, krwotok, powrót wszystkiego. Moi koledzy po fachu rozłożyli ręce - byli bezradni. Wówczas pomyślałam: skoro zjadłam i jest tak źle, to nie należy jeść. Po pięciu tygodniach postu wstałam z łóżka całkiem zdrowa. Wróciłam do pracy. Wówczas okazało się, że mój ojciec jest chory na nowotwór. Nie chciał uwierzyć w moje "naturalne metody" i za pół roku zmarł. A ja jak przystało na "ozdrowieńca" kupiłam sobie wołowinę, o której nauczono mnie, że jest zdrowsza niż wieprzowina. Tak do końca to wiedziałam już wtedy i nie wiedziałam. Doceniłam post jako leczenie, ponieważ dwukrotnie uratował mi życie, ale jakoś codziennego zdrowego żywienia nie potrafiłam jeszcze wtedy rozpoznać i docenić. Zresztą niewiele o nim wiedziałam. Moje informacje były fragmentaryczne.

Wróciły znów obowiązki i mój poprzedni sposób życia. Zrozumiałam, że nie wystarczy raz wysprzątać organizmu - zastosować przez pół roku głodówki leczniczej. Trzeba dalej dbać i pielęgnować go codziennie. Trudno żyć z brakiem kilku narządów i kupą leków, które w swoim krótkim życiu zdążyłam już łyknąć. Trapiły mnie znów różne dolegliwości. Nie mogłam przecież pozostać na całe życie na poście urynowym. Czułam, że muszę coś robić, aby się ratować. Na medycynę szpitalną przestałam już liczyć. Co najwyżej, miała mi do zaproponowania wycięcie jeszcze jednego potrzebnego narządu, lub nowe leki, które wprawdzie coś tam pomagały, ale też i rujnowały resztki mojego zdrowia. 

Wtedy dopiero świadomie zaczęłam eksperymentować z dietą. Eliminowałam pokarmy, co do których miałam wątpliwości, że mi szkodzą. Jako pierwsze wyeliminowałam mięso. Później inspirowana książką hinduskiego lekarza "Mleko cichy morderca" wyeliminowałam mleko i wszelkie wyroby z mleka. Wtedy też uświadomiłam sobie, że to właśnie jadanie nabiału, który był kiedyś podstawą mojej diety,  doprowadziło moje zdrowie do takiego stanu. Pierwsza moja tak zwana zdrowa dieta, którą przyjęłam, zawierała gotowane produkty, zdrowe razowe pieczywo, rośliny strączkowe. Ale dalej czułam, że to nie tak. Z pieczywem było mi się najtrudniej rozstać. Wtedy włączył się mój naturalny "pilot". Zaczęłam myśleć intuicyjnie, wracać do natury. Odkryłam, że to co najprostsze jest najgenialniejsze, dlatego trudne do zrozumienia. To wówczas, któregoś dnia, kupiłam swój ostatni bochenek chleba. Wtedy jeszcze z przerażeniem myślałam, jak to będzie, gdy pieczywo zniknie z mojego życia. No i nie ma pieczywa. W ostatniej kolejności wyeliminowałam produkty strączkowe. Długo wydawało mi się, że trzeba je jeść, ze względu na dużą ilość białka. Ale z biegiem czasu i moich przemyśleń, wnikliwego obserwowania siebie, w mojej diecie pozostały tylko świeże owoce i warzywa. Dobrze się czuję, gdy jem, nie mieszając, jeden gatunek warzyw lub owoców przez dłuższy czas.

Jak się ma, na przykład, moje 2 kilogramy gruszek, które zjadam w ciągu dnia i tryskam energią, do konwencjonalnego obiadu? Doszłam więc po latach obserwacji i praktyki do swojej optymalnej diety, o której myślę też, że jest optymalną dietą dla wszystkich. Jesteśmy jako gatunek owocożerni, nawet nie warzywożerni, a na pewno nie wszystkożerni. 

  

Dzisiaj przyszła do mnie moja pacjentka, która od tygodnia jest na owocowo-warzywnej surowej diecie. Powiedziała mi, że przestały jej marznąć i cierpnąć ręce i nogi. Ci, którzy wcześniej rozcierali jej marznące ręce, teraz bardziej marzną od niej. Jej jest gorąco. Inna moja pacjentka, która od wielu lat w ogóle nie jadła surowizn, bo lekarz kiedyś powiedział jej, że szkodzą jej zdrowiu, przyszła po raz pierwszy do mnie w pięciu swetrach trzęsąc się z zimna. No więc jak jest z tym wychładzaniem? Gdy pacjentka ta przeszła na surową dietę, natychmiast poprawił się jej stan zdrowia i zdjęła z siebie kilka swetrów.
Pożegnajmy się więc z pierwszym mitem, że surowa dieta wychładza organizm. I, że zimą powinniśmy jeść gorące kasze, zupy, a owoce i warzywa zostawić na upalne lato.

Nie surowizny, lecz nabiał wychładzają organizm. Energia jest w surowym jedzeniu. Jabłko pięknie grzeje, banan może trochę mniej, ale wcale nie wychładza. Powinniśmy jeść to co u nas rośnie. Ale nawet banan w porównaniu ze zwykłym  chlebem jest jak nektar bogów - zdrowy i bezpieczny. Patrząc na gotowane pożywienie rozgrzeszyłam nawet cytrusy. Uważam, że późne owoce - jabłka i gruszki są doskonałym pokarmem na zimę. Są w stanie nas tak wspaniale ogrzać i dać nam tyle energii potrzebnej na przetrwanie zimy. Późna gruszka nie zmarznie nawet na mrozie. Orzechy są również doskonałą spiżarnią na zimę. Energia jest w surowym jedzeniu. Może i gotowanie dodaje jakiegoś rodzaju energii do pożywienia. Ale jaki jest sens, aby jedną energię zabijać, po to aby dać jakąś drugą. 

  


Je się wtedy gdy człowiek jest głodny. Aby się "dobrze" odżywiać wystarczy jeść, gdy się jest głodnym. Zauważyłam, że teraz, gdy jem owoce, zawsze mam umiar, wiem kiedy skończyć. Organizm jest syty i daje mi sygnał. Kiedyś, gdy podjadałam pożywienie przetworzone i wymieszane, trudno mi było uchwycić naturalnie tą granicę. Dopiero wypchany żołądek mówił: stop. 

  

Powtarzam zawsze moim pacjentom: surowe dożywia, wszystko inne zaśmieca organizm i że jedynym pożywieniem, które daje energię i zdrowie są surowe owoce, warzywa i orzechy. Pozwalam także, od czasu do czasu, na olej tłoczony na zimno i na złamanie diety gotowanym pożywieniem. Wielu pacjentów, nie rozumiejąc, że na ich dolegliwości, pomóc może jedynie odpowiednie żywienie, a nie jakieś specjalne zapisane przeze mnie leczenie, opóźnia czas przechodzenia na dietę. Rozumiem ich, bo ja także bardzo powoli zmieniałam swoje żywieniowe przyzwyczajenia, nie doceniając wielokrotnie roli żywienia w leczeniu. Często pacjent odchodzi ode mnie i idzie do lekarza, który nie wymaga tak wiele i po prostu zapisuje tabletki. Ci pacjenci, którzy jednak spróbują, widzą już po kilku dniach efekty tej diety.

Niektórzy uważają, że powoli należy zmieniać dietę, aby nie był to szok dla organizmu. Ja uważam, że można to zrobić od zaraz. Jest to tylko kwestia gotowości naszego umysłu i porzucenia naszych przyzwyczajeń. 

  


Pacjenci pytają: to pani doktor na diecie? A ja im odpowiadam: ja po prostu zdrowo jem. Im bardziej jestem zdrowa, to tym bardziej chce mi się zdrowo jeść. Leczyłam ludzi, którzy sobie nie wyobrażali życia bez kawy i bez papierosów. W miarę ilości wypijanego soku z marchwi, zmienia się ilość wypalanych papierosów. Sposób bycia także. Zauważyła to studentka, pisząca pracę magisterską, która przyszła do mnie z prośbą o podanie adresów osób będących na diecie owocowo-warzywnej. Wszyscy jej rozmówcy okazali się być rozmowni, przychylni, tryskający energią, zadowoleni z życia. Nie marudzili - tak jak spodziewała się tego - że katują się dietą, poszczą. Szczególnie szczęśliwa była kobieta chora na cukrzycę, której lekarze zabronili jeść jej ulubione winogrona, a nakazali jadać wędliny, sery i inne rzeczy, których nie znosiła. Teraz objada się swoimi ukochanymi winogronami i czuje się bardzo dobrze. 

  


Co na to wszystko środowisko lekarskie? Umierałam w łomżyńskim szpitalu. Według tamtejszych lekarzy nie powinnam już żyć. Gdy pod wpływem własnych przeżyć i zmagań z trapiącymi mnie chorobami, odeszłam już tak daleko od konwencjonalnego widzenia choroby, jej skutków i leczenia, że ciężko byłoby mi wrócić do konwencjonalnej placówki zdrowia, otworzyłam własny gabinet. Trafiali do mnie beznadziejnie chorzy pacjenci, na których medycyna oficjalna postawiła już krzyżyk. Powrót do zdrowia tych ludzi uznano oficjalnie za cudowne ozdrowienie. Chociaż żadnego cudu tu nie było. Niekiedy moi znajomi lekarze podsyłali mi pacjentów, z którymi nie wiedziano co zrobić. Najczęściej takich, gdy operacja się udała, a pacjent nie zdrowieje. 

  

Przeszłam długą szkołę. Jeśli jako młoda lekarka neurolog ze świeżo zdaną specjalizacją na pięć, musiałam sobie codziennie wstrzykiwać pyralginę, aby przeżyć dzień bez bólu, to kiedy ja powinnam dostać tą piątkę - teraz gdy sama nie mam już żadnych dolegliwości i leczę dwudziestoletnie migreny u pacjentów w ciągu tygodnia lub miesiąca, czy wtedy gdy sama faszerowałam się lekami, nie szczędząc ich również swoim pacjentom? Jeśli kiedyś komuś przyjdzie do głowy, aby odebrać mi mój lekarski dyplom, zarzucając mi, że nie leczę pacjentów według oficjalnej wiedzy medycznej, to ja zapytam, jak medycyna poradziła sobie ze stwardnieniem rozsianym, nowotworami, Parkinsonem i tak dalej.

Dlaczego na studiach medycznych nie nauczono mnie, że na stopach są punkty refleksyjne, nie było zajęć na temat diety, dlaczego nie powiedziano mi, że pijąc olej z cytryną mogę pozbyć się kamieni, tylko wycięto mi mój pęcherzyk żółciowy? W porównaniu z kilkukrotnie większą ilością kamieni, które w ten sposób usuwam pacjentom, moje 140 dla tej mikstury, nie byłoby problemem. Dlaczego na zajęciach z fizjologii nauczono mnie, że w trzecim roku życia tracimy enzymy do trawienia mleka, ale już nikt później z tego nie wyciągnął wniosków. I dotąd nie wyciąga. 

  


Powstaje coraz więcej literatury naukowej na ten temat. Nie jest ona zlecana i finansowana przez rządy, ale powstaje dzięki lekarzom, czy naukowcom, którym w życiu przydarzyła się podobna historia do mojej. Albo, oni sami byli ciężko chorzy, lub ktoś z ich bliskiej rodziny stał na pograniczu życia i śmierci. Wówczas, bazując na oficjalnej wiedzy, którą sami przez lata uprawiali, a która w takim momencie nie miała im już nic do zaproponowania, skazywała ich na śmierć, zwracali się ku diecie czy, niekonwencjonalnemu leczeniu. Doktor John Tilden, dr Simonton, doktor Sharma, i wiele wiele innych. 

  

Nawet te moje ciotki, które kiedyś nie mogły ścierpieć tego, że nie poczęstuję się szyneczką i bigosem, teraz gdy przyjeżdżam podają mi surówki, a i same już też tylko od czasu do czasu jadają mięso. Czują się znacznie lepiej i zawsze, gdy przyjeżdżam nadstawiają uszy na to "nowe". Myślę więc, że to już czas, aby zacząć mówić publicznie o zdrowej diecie. Bo te rzadkie zalecenia na ten temat, które dostają pacjenci, są zbyt fragmentaryczne. Gdy chory na wątrobę dostaje zalecenie, aby nie jeść smażonego, wówczas  i tak, nie wiedząc o tym, je inne rzeczy, które mu równie szkodzą. Najczęściej jednak - o zgrozo - lekarze zabraniają jeść surowizny.

Wielu pacjentów chciałoby się zdrowo odżywiać, ale mają tak mylne pojęcie, co do zdrowej diety, przypadkowo wybudowane na podstawie reklam i artykułów w prasie kobiecej, że często robiąc to szkodzą własnemu zdrowiu. Ja sama w pewnym czasie zjadałam 2 duże jogurty z płatkami razowymi, a wraz ze mną każdy członek rodziny musiał to zrobić. Wydajemy nasze pieniądze na wiele rzeczy, co do których mamy mylne pojęcia. Myślimy, że nam pomagają, a one nam szkodzą. Każdy może robić ze swoim zdrowiem co chce. Ale powinien wiedzieć, że na przykład sok w kartonie nie ma żadnej wartości odżywczej, a niekiedy z powodu nadmiaru dodatków chemicznych, może nawet zaszkodzić. I nie jest to ten sam produkt, co sok wyciśnięty w domu w sokowirówce. 

  

Zanieczyszczenia warzyw i owoców chemią rolną: azotynami, pestycydami itd. są dużym problemem. Warzywa, w których jest skumulowanych dużo tych środków, są niewątpliwie szkodliwe dla naszego zdrowia, ale... w przeciętnej marchewce - jak wykazują badania - jest 150 razy mniej pestycydów, niż w tej samej ilości mleka, czy mięsa. Przecież zwierzęta również karmione są skażonymi chemią rolną płodami i kumulują te substancje w swoich organizmach lub wydalają właśnie z mlekiem. Skoro nie możemy wyeliminować tak powszechnej chemii z naszej żywości to możemy pocieszyć się tym, że jadanie warzyw, czy owoców z tymi "dodatkami", jest bardziej bezpieczne, niż picie mleka, czy jadanie mięsa. Warzywa bowiem, zawierają również cenny błonnik, który częściowo neutralizuje działanie tych środków.
Gdybyśmy nawet wypili 5 litrów soku z marchwi, to nie przedawkujemy niczego. Bowiem nasz organizm wie co z tym zrobić. Zrobi sobie zapasy, lub po prostu wydali nadmiar niektórych składników. Gorzej jest ze sztucznymi witaminami. Najnowsze badania pokazały, że organizm nie radzi sobie z wydaleniem nadmiaru nawet syntetycznej witaminy C, a więc łykanie pastylek, nawet z dotychczas uważaną za "niewinną" witaminą C, nie jest całkiem bezkarne. Może wywoływać uszkodzenia wątroby i innych organów wewnętrznych.
Inną sprawą jest, że niekiedy jakiś rodzaj pokarmu - jak wykazują badania analityczne tego pokarmu - bogaty jest w potrzebny nam składnik, na przykład mleko bogate jest w wapń. Tylko, problem w tym, że nasz organizm nie może tego wapnia w żaden sposób wykorzystać. Aby przyswoić wapń, potrzebny jest odpowiedni stosunek wapnia do fosforu, a takiego nie ma w mleku. Te proporcje są natomiast idealne w orzechach, owocach i warzywach. Z wapnia zawartego w mleku mogą powstać, co najwyżej, złogi w nerkach, drogach żółciowych i w stawach. A więc, mleko nie tylko nie dostarcza wapnia do naszego organizmu, ale na dodatek powoduje jeszcze zabieranie odłożonego już wapnia z kości. Stąd w społeczeństwach, w których pija się dużo mleka i jada sery itp., statystycznie występuje największe zagrożenie osteoporozą. Aby to stwierdzić, wystarczy spojrzeć na statystykę chorób. Niestety, u nas cały czas pokutuje mit, że picie mleka wpływa korzystnie na bilans wapnia w organizmie i pacjentom z osteoporozą zaleca się picie mleka. A tak w ogóle, to mleko jest dobrym pokarmem tylko dla ssaków w początkowym okresie ich życia. Później zanikają u nas enzymy do jego trawienia.

Drugi mit, na którym bazuje tzw: nowoczesna dietetyka, a który również wiąże się z mlekiem i z mięsem mówi, że do życia potrzeba nam dużych ilości białka. Tymczasem nasz organizm permanentnie otrzymuje za dużo białka, które później pracowicie musi usuwać. My chorujemy z powodu nadmiaru białka. Na rozkładanie cząsteczek białka, aby go usunąć, tracimy zbyt wiele energii i zbyt obciążamy tym organizm. Przychodzą do mnie matki z dziesięciolatkami z objawami braku energii życiowej. Słodycze, mięso i tylko gotowane - taka jest ich dieta. Sumując: to, że jakaś substancja obecna jest w pokarmie, nie znaczy jeszcze, że będzie nam ona przydatna. Podobnie rzecz się ma z truciznami w żywności. Zdrowy, nie zatruwany niewłaściwym pokarmem organizm, z prawidłową florą bakteryjną w jelitach, ma wiele różnych mechanizmów blokujących przyswajanie trucizn, a także sposobów na ich wydalanie. Błonnik, którego jest dużo w surowej diecie, ma wspaniałe zdolności wiązania trucizn i wyrzucania ich z organizmu. Zdrowy, dobrze odżywiony organizm nie musi bać się bakterii, wirusów, pleśni, toksyn. Przychodzą do mnie pacjenci, z ranami, których sami brzydzą się dotykać. Kiedyś łapałam wszystkie grypy, anginy, a teraz mój organizm nie boi się niczego. 

  


Jeśli już musimy smarować chleb to nie kupujmy margaryn. Najlepiej stosować olej tłoczony na zimno. Jest on najmniej skażony szkodliwymi dodatkami. Produkowany w temperaturze nie niszczącej bioelementów jest najzdrowszy. Natomiast ten tzw.: "normalny" przetworzony olej jest wielkim wyzwaniem dla naszego systemu trawiennego, zaśmieca organizm, który nie umie trawić, zmodyfikowanych przez produkcję, związków tłuszczowych. 

  

Popularne leki, przepisywane na przeziębienia i grypy, leczą jedynie objawy tych chorób. Usuwając objawy, przeszkadzają w ten sposób i zamykają organizmowi możliwości samoleczenia. Na przykład: większość popularnych leków zbija temperaturę, a zbijanie nawet niezbyt wysokiej temperatury powoduje blokowanie organizmowi możliwości samoleczenia. Nasze komórki żerne, oczyszczające organizm, są aktywne dopiero w 39,5 stopniach. Jeśli zbijemy temperaturę, wówczas choroba ciągnie się i ciągnie, bo organizm nie może wyzbyć się wyprodukowanych toksyn. Gdy używamy leki przeciw katarowi - popularne krople do nosa, zamykamy następną drogę oczyszczania się organizmu z toksyn: poprzez wyrzucanie kataru.
Leczę obecnie pacjentkę, której wycięto migdałki, czyli zamknięto organizmowi drogę do samoczynnego wydalania toksyn. Później miała rzut reumatyzmu, czyli odezwały się te toksyny, które nie miały ujścia, a organizm gromadził je w stawach. Leczono ją antybiotykami i sterydami - lekami hormonalnymi. Za dwa lata zjawił się nowotwór jamy brzusznej - czyli znowu, te toksyny, którym uniemożliwiano w kolejnych etapach "leczenia" wydalenie się, powodowały coraz cięższe choroby. Inną moją pacjentkę, jakiś czas temu, ktoś wyleczył z trądziku, również antybiotykami i sterydami. A przecież trądzik to nic innego jak właśnie wyrzucanie przez organizm toksyn przez skórę. Teraz, pacjentka ta, mimo młodego wieku, ma nowotwór wątroby. Powtarzam: nasza medycyna, lecząc na ogół objawy, zamyka drogę oczyszczania się organizmu z toksyn, dlatego z jednej choroby popadamy w inną. I jeszcze na dodatek, do głowy nam nie przyjdzie, aby powiązać razem, często odległe w czasie choroby. Cieszymy się ze zwycięstwa medycyny nad daną chorobą, a gdy nadchodzi następna, to od nowa z pełnym zaufaniem znowu poddajemy się leczeniu. Koło się toczy.
Dlaczego? Dlatego, że współczesna medycyna ma wiele aspektów. Między innymi ekonomiczny. 

  
  
wywiad, który okazał się monologiem spisała: Agnieszka Olędzka



piątek, 15 marca 2013

Sałatka z sałaty lodowej z rzodkiewkami

Od pięciu tygodni jestem na diecie owocowo-warzywnej dr Dąbrowskiej. A oto moje dzisiejsze śniadanie. Rano był jeszcze soczek z marchewki i jabłka, ale zapomniałam zrobić zdjęcie .
Szykuję sałatkę w dwóch miseczkach, ponieważ w diecie uczestniczy również mój mąż, który jest chory na cukrzycę typu II, ma nadciśnienie i nadwagę. Jemu najbardziej chodzi o zrzucenie wagi, dla zdrowia nie byłby w stanie się tak poświęcać. Ech ci faceci...

Składniki do sałatki dla dwojga:

  • sałata lodowa, pół główki większej lub jedna mniejsza,
  • cebula jedna większa,
  • pęczek rzodkiewki,
  • kawałek rzodkiewki białej,
  • natka pietruszki lub szczypiorek,
  • sól,
  • sok z cytryny,
  • ocet balsamiczny lub winny 1 łyżka.



Sałatę porwać na kawałeczki, cebulę pokroić w piórka, rzodkiewkę pokroić w kostkę, dodać posiekaną pietruszkę lub szczypiorek.
Posolić, polać sokiem z cytryny i octem balsamicznym, wymieszać i schrupać.
Taką sałatkę jem praktycznie codziennie jak jestem na diecie dr Dąbrowskiej.


Smacznego !

czwartek, 14 marca 2013

Dieta Dr.Dąbrowskiej a RZS - historii mojej choroby c.d.

Choroba moja sobie pomalutku postępowała pomimo brania Metotrexatu. Pani Doktor Reumatolog zmieniła mi lek na zastrzyki w zawiesinie Diprophos 1 ml raz w tygodniu. Powinnam na nie lepiej zareagować ale niestety po trzech miesiącach stosowania tego leku nic się nie zmieniło.

Jak wspomniałam w poprzednich postach, cały czas  usilnie grzebałam w internecie w poszukiwaniu innych metod leczenia RZS . Zadałam Googlom pytanie czy RZS można leczyć dietą, ale Google kategorycznie odpowiadały mi za każdym razem, że dieta nie ma wpływu na tą chorobę.  
I tak jakimś cudem natrafiłam na stronę  Dr. Ewy Dąbrowskiej i jej leczenie dietą owocowo-warzywną. To co tam przeczytałam natchnęło mnie olbrzymim optymizmem i nadzieją. To było coś dla mnie. Prostym, zwięzłym językiem wyjaśniona została zasada działania diety. 
Serce zabiło mi szybciej na myśl, że oto znalazłam lek na swoje bolączki i nie tylko swoje, bo jak pisała pani doktor, dieta działając na organizm  oczyszczająco, usuwając toksyny z tkanek , przywraca do normy układ immunologiczny, hormonalny i nerwowy. A tym samym działa leczniczo na większość chorób autoimmunologicznych oraz na prawie wszystkie choroby cywilizacyjne między innymi na osoby z :

Kto może stosować dietę owocowo-warzywną


  1. osłabioną odpornością: częste infekcje bakteryjne, wirusowe, grzybicze, alergie jak katar sienny, czy astma, także nietolerancje pokarmowe jak migrena, mięśniobóle, choroby z autoagresji jak gościec reumatoidalny!!, zapalenie tarczycy Hashimoto, zapalenie wątroby, toczeń trzewny, zespół „suchego oka”, a także choroby skóry takie jak łuszczyca, trądzik, skórna porfiria, sucha skóra, egzema itp.,
  2. schorzeniami neurologicznymi: padaczka, udary niedokrwienne mózgu, zaburzenia pamięci, nerwica, pobudzenie, choroba Parkinsona, stwardnienie rozsiane,
  3. chorobami endokrynologicznymi takimi jak: zaburzenia miesiączkowania, klimakteryczne, niedoczynność tarczycy, guzki tarczycy, wysoka prolaktyna, czy nadmiar estrogenów, torbiele jajników.
  4. zespołem metabolicznym X, który dotyczy osób z otyłością, nadciśnieniem, cukrzycą typu II, chorobą wieńcową, zarośniętymi by-passami, zakrzepicą, obrzękami. Cukrzyca typu I, która wiąże się z insuliną, wymaga warunków szpitala.
  5. choroby zwyrodnieniowej stawów, paradontozy, także zaćmy, żylaków, wrzodów żołądka, polipów itp
  6. Dieta może w niektórych przypadkach leczyć także bezpłodność.

Kto nie powinien stosować diety:


Przeciwwskazaniem są choroby wyniszczające jak krańcowa niewydolność narządów, choroba nowotworowa w stadium zaawansowanym, stany związane ze wzmożonym metabolizmem jak nadczynność tarczycy, okres ciąży, karmienia, u małych dzieci, u dziewcząt w okresie dojrzewania. Dieta jest przeciwwskazana w przypadku transplantacji narządów np. nerek i w ciężkich depresjach. 


Dieta zainteresowała mnie ogromnie i natychmiast sprawdziłam gdzie można zamówić książeczkę dr. Dąbrowskiej pod tytułem "Ciało i Ducha Ratować Żywieniem" . Książeczka jest krótka , czyta się ją w ciągu jednego dnia. Jest ułożona w cykl wykładów, które dr.Dąbrowska wygłosiła w Radiu Maryja. Dlatego dla niektórych fragmenty będą nie do strawienia, ale odrzucając otoczkę religijną i skupiając się na meritum , zawartość jest nieocenioną wskazówką jak powrócić do zdrowia nawet w ciężkich chorobach.









Na czym polega leczenie dietą owocowo-warzywną


Dieta może trwać od kilku dni do kilku tygodni. Jest stosowana jako okresowa kuracja i ma charakter głodówki. Oparta jest na spożywaniu warzyw nisko skrobiowych, takich jak : 
  1. korzeniowe (marchew, buraki, seler, pietruszka, rzodkiew),
  2. kapustne (kapusta, kalafior, brokuł), 
  3. cebulowe (cebula, por, czosnek), 
  4. dyniowate (dynia, kabaczek, ogórki), 
  5. psiankowate (pomidor, papryka), 
  6. liściaste (sałata, natka pietruszki, zioła).
Można jeść także owoce nisko cukrowe : jabłka, grapefruity,cytryny i niewielkie ilości jagód. 
Powinno się również pić soki z zielonych części roślin np z natki pietruszki, selera naciowego, botwiny, mniszka, pokrzywy, szczawiu, szpinaku, brokuła, kapusty, sałaty, kiełków lucerny, trawy z pszenicy -  posiadają chlorofil, którego budowa chemiczna jest podobna do hemoglobiny, mają aktywne enzymy, które oczyszczają, odtruwają, odnawiają krew, ułatwiają trawienie, alkalizują, dostarczają tlenu, energii, witamin i minerałów w najlepiej przyswajalnej postaci.
Produkty można spożywać w postaci surówek, zup, warzyw pieczonych i duszonych.
Zabronione jest jedzenie : chleba, kasz, mąki, makaronów, ziemniaków, tłuszczy , masła, olejów. 
Nie można pić: kawy, mocnej herbaty, alkoholu ani palić papierosów.
Pić można : wodę, soki owocowe i warzywne, kompoty bez cukru, wywary z warzyw, herbatki owocowe
Stosowane leki należy pomału odstawiać pod kontrolą lekarza.
Świetnie  wspomagać dietę będzie uprawianie sportu np. chodzenia, pływania, a także masaży, lewatywy, sauny.


Jak działa dieta owocowo-warzywna


Dieta jest rodzajem postu leczniczego, na którym spożywa się ok 800 kcal dziennie. Przestrzeganie diety powoduje ustanie poczucia głodu. Gdy naruszymy zasady diety czyli zjemy zbyt dużo kalorii, zostanie przerwane odżywianie wewnętrzne i tym samym samoleczenie i pojawi się uczucie głodu. 
W czasie diety organizm bowiem  przestawia się na odżywianie wewnętrzne, podczas którego zostają usuwane złogi i  toksyny z organizmu a także martwe, uszkodzone zwyrodniałe  i chore komórki, tkanki, zakrzepy i ropnie. Można zauważyć jak znikają guzki, cofają się przykurcze i sztywność stawów, pojawia się sprawność ruchowa. Takie oznaki można zaobserwować już po dwóch tygodniach diety. Organizm oczyszczając się wydziela śluz, może pojawić się katar, śluz w zatokach. Jest to objaw przejściowy. Wszystkie te chore i niepotrzebne rzeczy zostają spalone i wydalone z organizmu poprzez jelito, skórę, pęcherz moczowy.


Przebieg diety i kryzysy ozdrowieńcze


Na początku diety mogą pojawiać się kryzysy ozdrowieńcze przejawiające się bólem głowy, nudnościami, stanami podgorączkowymi, osłabieniem biegunką. Spowodowane jest to uwalnianiem do krwi toksyn z tkanek. W razie tych dolegliwości należy wykonać oczyszczanie jelit lewatywą . Organizm pozbywa się wtedy szybko toksyn  Lewatywę należy wykonać również wtedy gdy dokuczają zaparcia. Zalecana jest aktywność ruchowa i picie dużej ilości wody.
Gdy w ciele znajdują się utajone ogniska zapalne mogą się nasilić objawy; dreszcze, gorączka, ból, obrzęk, zaczerwienienie, wzrasta OB, przeciwciała . Są to zmiany korzystne tzn., że organizm rozpoznał ognisko zapalne i zadziałał układ immunologiczny powodując walkę organizmu. Po kilku dniach kryzysy mijają i następuje poprawa samopoczucie i ustępowanie chorób.

Po zakończeniu diety trzeba przejść na zdrowe odżywianie i nie popełniać tych samych błędów żywieniowych. Powrót do starych nawyków żywieniowych spowoduje nawrót choroby.

Po zakończeniu diety warzywno - owocowej należałoby wyeliminować pokarmy rafinowane i wprowadzić na stałe żywienie oparte na naturalnych pokarmach o niskich indeksach glikemicznych takich jak warzywa, owoce, ziarna, rośliny strączkowe, dwa razy w tygodniu ryba, jeden raz w tygodniu drób. Dzięki radykalnej zmianie diety zwykle udaje się utrwalić wyniki leczenia dietą warzywno – owocową.

Dokładniej dieta jest opisana na stronie dr.Dąbrowskiej TU , a najlepiej zakupić książeczkę, bo taką dietę stosuje się regularnie raz w roku i dobrze jest mieć ją pod ręką. Nawet jak ktoś jest zdrowy i chce tylko oczyścić organizm to też nie zaszkodzi. Osoby chore powinny dietę powtarzać częściej.
W książeczce zawarte są również przykładowe smaczne przepisy na dwa tygodnie.

Kim jest Autorka diety?


Dr med. Ewa Dąbrowska – wieloletni pracownik Akademii Medycznej w Gdańsku, gdzie pracowała do roku 1999 na stanowisku adiunkta w Klinice Chorób Wewnętrznych. Przeprowadziła badania naukowe z zakresu immunologii uzyskując w roku 1978 tytuł doktora nauk medycznych.


Jak dieta Dr.Dąbrowskiej podziałała na moje RZS - w następnym poście.


cd: http://ulecz-sie-sam.blogspot.com/2013/03/historia-mojej-choroby-cd.html